– Żadne takie. Jest notatka służbowa, już my sobie z nim pogadamy. Proszę, pani dowód.
– I mogę już stąd odjechać?
– Owszem, może pani.
Dojeżdżając do domu, Elunia nabrała nagle wątpliwości. Niemożliwe przecież, żeby radiowóz policyjny, z pewnością obarczony rozmaitymi obowiązkami, wiekował na ulicy Piłkarskiej, niezbyt chyba przestępczej już chociażby z racji niewielkich rozmiarów. Wezwą go gdzie indziej, gdzie się coś stanie, złodziej taką chwilę wykorzysta, tego mercedesa rąbną, a pan Remiaszko życie jej zatruje. Po co ona się w ogóle wdała w ten cały idiotyzm…? A, prawda, w obliczu nieszczęścia pani Remiaszkowej stała jak głupia, zamiast uciec… A należało, pani Remiaszkowa sama zadzwoniłaby do męża i uzgodniliby między sobą… Jednakże stała, przepadło, obiecała pomoc, teraz nie ma prawa tak się całkiem wypiąć… Zawróciła i ponownie ruszyła w kierunku Piłkarskiej. Podjeżdżała powolutku, zakłopotana kolejnym problemem. Policja, jeśli ciągle tam stoi i pilnuje, pomyśli jeszcze, że ona nie ma do nich zaufania. Nieładnie. I nietaktownie. No dobrze, podjedzie od Racławickiej i popatrzy z daleka, podejdzie na piechotę…
Już z końca ulicy dostrzegła, że mercedes stoi, a policji rzeczywiście nie ma. Z willi obok wyszło dwóch facetów, którzy szybkim krokiem udali się ku Wiktorskiej. Przelotnie Elunia pomyślała, że ten sąsiad, który tak radośnie zgodził się spoglądać na mercedesa, miał gości, goście mówili coś o główkach i kolankach… Może policja też go skłoniła do spoglądania…?
W tym momencie ujrzała radiowóz, powoli wjeżdżający w Piłkarską i zatrzymujący się obok willi numer sześć. Ulgi doznała niebotycznej. Równocześnie z willi numer cztery wyszedł jeszcze jeden osobnik, całe przyjęcie tam było albo może grali w brydża… Na moment jakby się zawahał, przystanął, zapalił papierosa i ruszył w kierunku Racławickiej. Po drodze minął Elunię, która znieruchomiała z ulgi.
Radiowóz jeszcze stał, kiedy nastąpiły dwa wydarzenia. Elunia odzyskała zdolność ruchu, a pod willę numer sześć podjechała limuzyna, mogąca obudzić zawiść całej młodzieży męskiej Warszawy oraz krajów sąsiednich. Wysiadł z niej istny bałwan, ogromny i potężny, i podszedł do mercedesa.
Dusza, instynkt, a nawet rozum powiedziały Eluni wyraźnie, że jest to pan Remiaszko. Zważywszy, iż była już uruchomiona, biegiem rzuciła się w jego kierunku. Z radiowozu wysiedli starszy sierżant z kierowcą i razem wziąwszy, pod willą zrobił się tłok.
Elunia dobiła ostatnia, pierwszych słów nie dosłyszała, dopadł jej dopiero dalszy ciąg.
– …dobra, a gdzie jest ta, jak jej tam… – mówił pan Remiaszko.
– Tutaj – powiedziała, nie czekając nawet na swoje nazwisko. – Ja bym chciała wiedzieć, gdzie jest pańska żona, która miała zaraz przyjechać. Zmarzłam tu prawie do grypy!
– Ejże! – warknął pan Remiaszko podejrzliwie. – Miała pani być samochodem? Elunia się nagle rozzłościła.
– A gdybym przyjechała na koniu, to co? Robi to panu różnicę?
– Pewnie, że robi, cen owsa akurat nie znam. Dobra, pudło stoi. Panowie, żadnych zeznań, pojęcia nie mam, co ta moja narozrabiała, jutro do was poleci z propelerem. Jakby co, ta pani była przy tym, a nie ja, nic nie wiem. Eleonora Burska powinna się nazywać. Dobra, za robotę się płaci…
Wyciągnął z kieszeni kilka setek, odliczył pięć i wręczył Eluni, która przyjęła je bardzo chętnie. Po czym odesłał ją do domu.
– A teraz wykruszaj się stąd, moja panno, fruń do chaty, aspirynę i kielicha, taka jest moja rada. Za szpital nie płacę, już cię tu nie ma.
Z oburzenia Elunia omal nie znieruchomiała ponownie. Ciężka uraza jednakże jakoś sama obróciła ją tyłem do przodu i pchnęła w stronę Racławickiej. Odmaszerowała bez słowa, zapomniawszy nawet, że miała usprawiedliwić jakoś przed policją swoją ponowną obecność tutaj, żeby o niej źle nie pomyśleli.
Rzecz jasna, nie pojechała już do kasyna.
Stefana Barnicza nie widziała już od trzech dni, mimo najszczerszych chęci nie mogła jakoś dobić do kasyna, ustawicznie coś jej wchodziło w paradę. Siedząc przy stole i odwalając robotę, postanawiała granitowe, że dziś już stanowczo tam pojedzie, bez względu na wszelkie przeszkody. O szóstej. A może nawet o piątej. Z pracą zdąży, da sobie radę, w ostateczności popracuje w nocy.
Kwadrans po piątej, kiedy gotowa już do wyjścia Elunia wiązała sobie na szyi dekoracyjną apaszkę, zadzwonił dzwonek u drzwi. Nie pytała „kto tam”, tylko wyjrzała przez wizjer i ujrzała znajomą twarz. A, ten policjant, zaraz, jak mu tam… Komisarz Bieżan!
Edzio Bieżan wszedł do wnętrza i z miejsca poraził go widok salonu Eluni.
– O, urządziła się pani! – wykrzyknął mimo woli. – No, pięknie! Istny pałac! A mówiła pani, że nie ma pani pieniędzy…?
Elunia nie zwróciła uwagi na cień podejrzliwości, jaki pojawił się w jego głosie. Była dumna z siebie.
– Otóż, niech pan sobie wyobrazi, oszukałam pana. Ale bezwiednie. Zupełnie zapomniałam, że mam, wygrałam na wyścigach. Z tym że na koncie rzeczywiście miałam dwadzieścia cztery złote i szesnaście groszy, a te z wyścigów były w domu, od razu zaczęłam robić zakupy. No a teraz oczywiście już mi przybyło, przelewy przyszły jeszcze przed końcem roku. I jest na czym usiąść, proszę bardzo.
Edzio Bieżan skorzystał z zaproszenia. Eluni mignęła w głowie propozycja kawy albo innego poczęstunku, ale przypomniała sobie, że śpieszy się do kasyna, a napoje mogłyby przedłużyć wizytę i ugryzła się w język. Komisarz Bieżan rozglądał się dookoła i robił wrażenie człowieka, który dysponuje mnóstwem czasu.
– Wczoraj, zdaje się, miała pani jakieś dziwne przygody – zaczął bez zbytniego nacisku. – Mogłaby mi pani o nich opowiedzieć?
Elunia westchnęła z rezygnacją i usiadła w fotelu, przysuwając sobie popielniczkę.
– Zgadza się. Przeżyłam kompletne kretyństwo i dziwię się, że nie mam dziś co najmniej kataru. Rozumiem, że ona, ta Remiaszkowa, złożyła swoje zeznanie, uważam, że prawdziwe, bo pewnie o to panu chodzi. Byłam w tej Panoramie i widziałam ją akurat, jak odkryła kradzież. Jest zupełnie niemożliwe, żeby udawała, zdenerwowała się potwornie i miała autentyczne łzy w oczach, gdyby symulowała, byłaby najlepszą aktorką świata. Nie wierzę w taki ukryty talent.
– A potem co?
– A potem, jak głupia, z dobrego serca, zgodziłam się dzwonić do tego jej potwornego męża i pilnować ich samochodu. No dobrze, przyznam się, nie tylko z dobrego serca, rozśmieszyło mnie, że Remiaszko chce pokrywać moje straty…
Edzio Bieżan siedział na przecudownie miękkiej kanapie, patrzył na ścienną dekorację z suchych roślin i czuł się jak w niebie. Wokół niego znajdowały się same piękne rzeczy, a świadek, na nowo przeistoczony w podejrzaną, sam z siebie, dobrowolnie, wyjawiał mu wszystkie szczegóły z okolicznościami towarzyszącymi włącznie. Elunia, żywo dotknięta wczorajszą sytuację, zwierzała mu się bez żadnych ograniczeń.
– Zaraz – powiedział, kiedy właściwie dojechała już do końca. – Niech pani jeszcze wróci. Jak to było, jak pani poszła do domu obok, każdy najmniejszy drobiazg jest dla mnie ważny. Każdy szczególik. Bardzo proszę, niech pani sobie wszystko przypomni.
– Zadzwoniłam do furtki trzy razy – zaczęła posłusznie Elunia i nagle zreflektowała się. – Ejże, chwileczkę! I znów pan mnie tak zostawi?!
– Jak?
– Już poprzednim razem powiedziałam panu wszystko, a pan mnie nic! Do tej pory nie wiem, o co to chodziło, co za jakiś idiotyzm mnie spotkał, o co w ogóle byłam podejrzana! Ja się tak nie zgadzam, też coś chcę wiedzieć! Czy coś się dzieje? Niech mam przynajmniej o tym jakieś pojęcie, niech pan nie będzie taki obrzydliwy!
– Nie nie, cóż znowu, wcale nie zamierzam być obrzydliwy – zapewnił Bieżan pośpiesznie. – Myślałem, że pani to nie interesuje, ale skoro tak, oczywiście, wszystko pani powiem. Ale nie teraz, na końcu, nie chcę pani niczym sugerować. Proszę, pani pierwsza.
– Ale powie pan…?
– Powiem, jak Boga kocham!
Elunia uwierzyła mu i złagodniała.
– No dobrze. Zadzwoniłam trzy razy i dopiero po trzecim razie głośnik przy furtce się odezwał. Powiedziałam o samochodzie i przedstawiłam się, tam byli goście, przez ten włączony głośnik było ich słychać…
– Co mówili? – przerwał Bieżan chciwie.
– Jakąś głupotę. Parę słów usłyszałam. Nie główka, tylko kolanko, tak ktoś powiedział, nie, nie tak, główka owszem, ale to kolanko… A, wiem, staw kolanowy!
– Tak powiedzieli? Nie główka, tylko staw kolanowy?
– No właśnie, tak.
Bieżan poczuł w sobie dreszcz szczęścia.
– Pani jest po prostu cudowna – rzekł po chwili milczenia. – I co?
Elunia zdziwiła się nieco swoją znakomitą jakością, ale posłusznie mówiła dalej.
– Nic. Zgasili głośnik i zamek zabrzęczał, więc weszłam. I potem, skoro chce pan szczegóły, mogłabym przysiąc, że ten facet w progu okropnie się ucieszył. Może nie lubi Remiaszków i miał nadzieję, że naprawdę ukradną im samochód. Wprost zachęcał mnie, żebym sobie pojechała.
– Zachęcał, rozumiem. A ci goście… Skąd pani wie, że goście, a nie na przykład telewizja gadała…
– Bo ich widziałam. Jak wychodzili. Wtedy kiedy wróciłam, mówiłam panu, akurat wyszli, dwóch razem, a zaraz potem trzeci i nawet pomyślałam, że pewnie grali w brydża.
– Która to była godzina, dokładnie?
– Pięć po dziesiątej. Ciągle patrzyłam na zegarek. A sześć po dziesiątej przyjechał Remiaszko.
– I jak oni wyglądali, ci goście, którzy wyszli?
– Nie wiem.
– O Boże, widziała ich pani przecież!
– Dwóch tylko z daleka, a ciemno przecież było. Z daleka wyglądali jednakowo, tego samego wzrostu, podobne sylwetki, kapelusze mieli na głowach i tyle. A ten jeden, który mnie minął…
Elunia urwała i zastanowiła się, Bieżan patrzył na nią z zachłanną nadzieją, chciała mu zrobić przyjemność.
– Minął mnie – podjęła z namysłem. – Nic mnie nie obchodził, ale spojrzałam. Chyba trochę niższy od tamtych dwóch, mógł mieć… mniej niż metr osiemdziesiąt i więcej niż metr siedemdziesiąt pięć. Może metr siedemdziesiąt osiem…