– Ale ma pani nienormowany czas pracy?
– No pewnie, mogę pracować w nocy albo o świcie, albo w święto. Ale muszę dotrzymać terminów. A pan?
– Co ja?
– Co pan robi?
– Interesy. Rozmaite. Też mam nienormowany czas pracy i też muszę dotrzymywać różnych terminów. No dobrze, idę po pieniądze. Zajmie mi pani…?
Własnym ciałem Elunia gotowa była bronić automatu obok siebie. Stefan Barnicz okazywał jej wyraźną sympatię i patrzył na nią z upodobaniem, ale ciągle to nie było to! Ona się zakochała, nie było tu co ukrywać, a on ledwo drgnął. Niemniej, parę godzin obok siebie, w obłoku wspólnej namiętności, mogło coś dać…
Wspólna namiętność doprowadziła Elunię niemal do bankructwa. Absolutnie zbulwersowana obecnością upragnionego już rzetelnie mężczyzny tuż obok, grała najdoskonalej idiotycznie. Podnosiła i obniżała stawkę w niewłaściwych momentach, dublowała bez natchnienia, zatrzymywała nie to co trzeba, udało jej się nawet przeoczyć karetę i wyłącznie miłosierdzie sił wyższych pozwoliło jej na tę karetę wygrać. Zmarnowała dwa fule, kolor i nieprzeliczoną ilość trójek. Czwarty raz poszła po pieniądze, z niepokojem stwierdzając, że lada chwila zabraknie jej posiadanej przy sobie gotówki i zastanawiając się, co jej zostało na karcie kredytowej. Przypomnienie, iż zasiliła ją prawie całą pierwszą wygraną, sprawiło jej niejaką pociechę.
Następnie przypomniała sobie whisky.
– Otóż wygląda na to – powiedziała smętnie, siadając na swoim krześle – że będę zmuszona wpaść w alkoholizm. Te automaty chyba lubią whisky, nie wiem jeszcze, czy mają wymagania co do gatunku. Trudno, znów zostawię samochód…
– A jaki gatunek pani sobie życzy? – spytał natychmiast Stefan Barnicz, wyraźnie rozweselony.
– Jacka Danielsa. To ja, nie wiem jak on…
Wskazała palcem automat, który na wspomnienie Jacka Danielsa chyba się ucieszył, bo natychmiast ustawił jej strita. Stefan Barnicz obejrzał się na kelnerkę, zamówił napój dla pani.
– Ja tu mam wolny drink, więc niech pani nie zawraca głowy – rzekł stanowczo. – Nie będę się wtrącał, ale on powinien zacząć płacić lada chwila. Chyba że ma pani wyjątkowego pecha, ale dotychczas tego nie stwierdziłem.
– Nie mam wyjątkowego pecha – odparła Elunia ze skrywanym rozgoryczeniem, myśląc równocześnie, że prawdziwy, porządny pech w grze świadczyłby może o jego rosnącym upodobaniu do niej. Trochę tego pecha widać, ale cóż to jest…
Równocześnie dostała whisky i karetę. Pomyślała sobie, że raz kozie śmierć, zdubluje, albo to dublowanie wyjdzie i wtedy trochę się wzbogaci, albo kareta przepadnie i wtedy nabierze nadziei na niego. I tak dobrze, i tak dobrze, rzadka sytuacja, kiedy każdy rezultat ją ucieszy. Chlupnęła sobie whisky i puknęła w dublowanie.
Dublowanie wyszło. Grała za dziesięć i uzyskała rezultat taki, jakby grała po dwadzieścia. Wciąż z nadzieją na szczęście raczej w miłości, puknęła w dublowanie ponownie i dublowanie znów wyszło.
– Czy pani jest chora na wątrobę? – spytał sucho za jej plecami znajomy z wyścigów. – Od wątroby się żółknie. Niech się pani opamięta.
Zaskoczona i wytrącona ze swoich marzeń Elunia zrezygnowała z kolejnej wróżby i przerzuciła osiemset punktów na kredyt. Nie było siły, na miłość nie miała szans.
Kiedy ilość punktów na jej kredycie doszła do czterech tysięcy, Stefan Barnicz nagle się nią zainteresował. Elunia wciąż grała idiotycznie, tyle że teraz najwyższą stawką. Dublowała co popadło i dublowanie wychodziło jej niczym Chińczykowi. Zajęło ją to w końcu porządnie, powolutku przestawiała się z uczuć na hazard, dostała następną whisky, czego nawet nie zauważyła. Ton głosu współtowarzysza gry lekko nią wstrząsnął.
– Podziwiam pani odwagę i wyczucie – powiedział jakoś tak, że niemal ogarnął ją płomień. – Fantastyczne. Czy w życiu postępuje pani podobnie? Z takim samym rezultatem?
Wybita nagle z uderzenia Elunia opanowała swoje szaleństwo. Spojrzała na kredyt, cztery tysiące osiemset, Jezus Mario, przecież to są żywe pieniądze! Przestać się wygłupiać, facet facetem, a forsa forsą, brać co swoje i w krzaki. No dobrze, weźmie, ale nie odejdzie stąd przecież, nadzieja, jak wiadomo, umiera ostatnia…
Nadzieja Eluni miała twarde życie. Stefan Barnicz podłożył do ognia, chociaż uparcie nie usiłował się umówić. Gdyby Elunię wychowano inaczej, bardziej współcześnie, gdyby miała inny charakter, zachowałaby się bez wątpienia agresywniej, sama zaproponowałaby jakieś spotkanie na innym terenie, postąpiłaby jak większość dziewczyn, zuchwale i zdobywczo, ale gdzieś w jej duszy tkwiła uparta staroświeckość, która kazała oczekiwać inicjatywy od mężczyzny. Zapewne był to wpływ babci, po której odziedziczyła różne cechy, w tym upodobanie do hazardu…
Wzrokiem wdzięcznej, łagodnej i bezradnej łani spojrzała na mężczyznę obok. Okropne i cudowne zadławienie w całym jestestwie zdołała przed nim ukryć.
– Nie mam pojęcia – powiedziała niepewnie. – Ogólnie biorąc, na rezultaty nie narzekam, ale one pochodzą z uczciwej pracy. Za to spotykają mnie rozczarowania, w tym jedno zasadnicze… Wyczucie może owszem, ale odwagą nie mam co się chwalić, bałam się śmiertelnie miliony razy.
– Czego?
– Buhaja – odparła konfidencjonalnie Elunia, którą opadły nagle wspomnienia z dzieciństwa. – Rozpędzonego. Egzaminów. Pociągu. Publicznych występów. Okropnego potwora, który nic mi nie zrobił. O Boże, wszystkiego. Nawet ślubu.
– Pani ma męża?
– Już nie, rozwiedliśmy się – powiedziała z westchnieniem wyraźnej ulgi i nagle coś w niej błysnęło. – A pan ma żonę?
– Nie, też się rozwiodłem. W takim razie ma pani zdecydowane szczęście do gry. Należy to wykorzystać.
– Jak?
Stefan Barnicz prztyknął w maksymalną stawkę swojego automatu, dostał dwie pary, zdublował je z powodzeniem i znów odwrócił się do niej. Było na co patrzeć, Elunia wyglądała czarująco. Nadawała się doskonale do chwytania w ramiona, okoliczności jednak stanowiły zdecydowaną po temu przeszkodę. Opanował się od razu, i to nawet bez wielkiego wysiłku, ponieważ zasadniczo nęciły go drobne, chude, wydrowate brunetki, a nie okazałe i łagodne blondyny. Elunia była nie w jego typie, o czym, na szczęście czy nieszczęście, nie wiedziała. Widok jednakże stanowiła przyjemny i właściwie można by ją było zużytkować sporadycznie, dla zwyczajnej odmiany. Ciągnęło go ku niej wbrew upodobaniom ogólnym.
– Powinna pani możliwie często bywać w kasynach. Po wygraniu w jednym powinna pani iść do innego, Pałac Kultury, Grand Hotel, Victoria… Nigdy nie należy od razu grać tam, gdzie się wygrało poprzednio, trzeba to mieszać. Przy takim farcie ma pani wielkie szansę wzbogacić się dodatkowo, a to jeszcze nikomu nie zaszkodziło…
Elunia była tego samego zdania.
– A pan tam bywa?
– Niekiedy. Grand Hotel, uprzedzam panią, to są wyłącznie automaty, jako kasyno dość jednostronny…
Znów przystąpił do gry i przestał się nią zajmować. Elunia zabrała swoją wygraną i ponownie zaczęła od zera. Zaliczała się niewątpliwie do szczęśliwców, bo automat nagle ruszył, zaczął płacić, pozwalał dublować, następne dwa tysiące punktów Elunia osiągnęła z łatwością i rozpłomieniona grą napoczęła trzecią whisky. Zauważyła, co pije, i odwróciła się do Barnicza.
– Czy pan ma źle w głowie? Ja naprawdę mam wpaść w alkoholizm?
– Skoro przychodzi pani tu rzadko, a w domu, jak sądzę, zachowuje pani umiar, alkoholizm pani nie grozi. Za to wyraźnie widzę, że przy whisky pani wygrywa. Nie mam już dziś obowiązków, chętnie panią odwiozę.
Na taką deklarację Elunia gotowa była urżnąć się w drzazgi i w czarnoziem. Kiwnęła głową bez słowa i oddała się odziedziczonej po babci namiętności.
Duży poker wzbudził średnią sensację i ogromny szacunek dla niej. Zważywszy iż pojawił się na samym początku czwartej whisky, Elunia była całkowicie trzeźwa. Na ekran patrzyła z żalem i rozgoryczeniem, w obliczu takiego zwycięstwa mężczyzna był dla niej stracony. Niemożliwe jest wygrywać na wszystkich frontach, dostała kolejne dwieście starych milionów, niechby je szlag trafił, nie chciała tych pieniędzy, chciała Stefana Barnicza więcej niż czegokolwiek innego na świecie.
Odwiózł ją oczywiście, o drugiej w nocy, po następnej wygranej w ruletkę, od której Eluni o mało szlag nie trafił. Nadzieja, mimo odporności, zdychała. Radykalnie upić się nie zdołała, zapewne zbyt wolno tę whisky piła, wciąż była trzeźwa i wciąż miała swoje opory.
I znów ją pożegnał przed drzwiami, a zaproszenie na herbatę przez gardło jej nie przeszło. Chciała go wszystkim, skórą, sercem, paznokciami! Gotowa była te idiotyczne pieniądze wyrzucać oknami z nocnego tramwaju, z ostatniego piętra Pałacu Kultury…!
Poszła spać nieszczęśliwa, zdenerwowana, wściekła, pełna żalu i pretensji do siebie, do niego i do całego świata. Pazury namiętności zaczynały ją już szarpać dwustronnie. Mimo to, ku własnemu zdumieniu, spała doskonale, aczkolwiek przez całą noc śnił jej się wcale nie upragniony mężczyzna, tylko ekran automatu…
Agata, w celu odzyskania swoich stu złotych, wymyśliła miejsce spotkania w barku na ulicy Kruczej, naprzeciwko Grand Hotelu. Przepełniona była chęcią zwierzeń.
– I powiem ci, nie wiem, co zrobić – mówiła nerwowo. – Jeden bogaty jak diabli, a drugi mi się cholerycznie podoba. Ja nie Justynka, ona poszła na całość, za kurtyzanę robi, trzech sobie znalazła, jakim cudem ich separuje, to ja nie wiem, ale przysięgam Bogu, sześć karatów na jej palcu widziałam, że nie z zębów, to pewne, chociaż własny gabinet otworzyła. Co ja mam woleć, sześć karatów czy chłopa…?
– Chłopa – mruknęła Elunia na bazie ostatnich doświadczeń uczuciowych.
– Głupiaś. To się tak łatwo mówi. Dziecko mam.
– Tatuś dziecku potrzebny…
– Żarcie i buty też, nie? Ten mój, co mi na nim zależy, gówno posiada. Co ja mam zrobić?
– Sama nieźle zarabiasz…
– Ty się puknij gdzie popadnie. Na chłopa, dziecko i siebie nie starczy mi, cobym się skichała na śmierć. A on nie zarobi, bo głupi. Co ja mam zrobić…?