Niepewnie patrzyła na Jolę, nagle spochmurniałą.
– No, czy ja wiem… Zależy mi… Pojęcia nie mam… A co…?
– A to, że ja głowę na pniu położę. Kazia widziałam, a nie jakieś tam aptrapy!
– Rozmawiałaś z nim…?
– No coś ty, skąd, z wejścia patrzyłam, jak do samochodu wsiada. Kazio, jak w mordę strzelił! Ty, słuchaj, ja cię nie buntuję, ani nic z tych rzeczy, ale ty się zastanów. Żadnemu chłopu na świecie wierzyć nie można, oni łżą, aż ziemia jęczy. Wrócił cholernik, a ciebie kantuje Sztokholmami i Osiami, proszę bardzo, zaraz do ciebie zadzwonię i powiem, że z Kalifornii. Automatyczne połączenia, idiotko!
Elunia poczuła się wstrząśnięta. Oszukujący ją Kazio, przebywający w Warszawie, prezentujący wytrwałe uczucia wyłącznie przez telefon, unikający kontaktu bezpośredniego, to było coś nie do wiary. Wszak to Kazio bez niej żyć nie mógł, a nie ona bez niego. Cóż to miało oznaczać? Nie, niemożliwe, Jola musiała się pomylić albo może wpadł na chwilę, nie zastał jej w domu i zaraz następnym samolotem musiał odlecieć… Nie, to też głupie, przecież by jej powiedział…
– Niemożliwe – oświadczyła stanowczo. – Nie pasuje do niego. Po co by mu to w ogóle było…
– No dobrze – przerwała Jola. – Poderwał sobie coś na boku, małpiego rozumu dostał, ale ciebie trzyma pazurami i za Chiny razem z Japonią nie chce, żebyś się dowiedziała. Wolał się zmyć. Powiedzmy, że takie coś nastąpiło. Co ty na to?
Eluni znów błysnął Stefan Barnicz i supozycję uznała za prawdopodobną. Jednakże, mimo wstrząsu, myślała logicznie.
– No to przecież w takiej sielance nie dzwoniłby co drugi dzień i nie mówił, że się stęsknił jak dziki!
– Dla zmyłki dzwoni. Dziopa się pluska w łazience, a on za słuchawkę łapie. Słuchaj, ja nie twierdzę, że to pewne, ale niewykluczone. A w ogóle, skoro dzwoni, możesz sprawdzić. Niech ci poda numer i ty zadzwoń do niego, połapiesz się przecież, co to jest, Łomianki czy Paryż!
Pomysł się Eluni spodobał, nie lubiła niepewności. Samym przypuszczeniem, że Kazio ją kantuje, czuła się urażona. Sposób załatwienia sprawy zalągł się jej od razu, a równocześnie na samym skraju umysłu coś ją zaniepokoiło. Jakaś drobnostka, z Kaziem związana, na razie mętna i nie do rozwikłania, coś jej się już plątało po głowie, co też to było…?
– Stanowczo tak zrobię – zapowiedziała energicznie. – Zaraz przy najbliższym telefonie. A jakby się okazało, że owszem, jest tu, a nie tam, zdenerwuję się i nie chcę go znać. Mam tego nowego na oku, więc jakoś to przeżyję, a teraz szukaj złotego guzika!
Dyplomatyczna rozmowa z Kaziem odbyła się w piątek rano. Zważywszy, iż Stefan Barnicz nie pokazywał się w kasynie i od pięciu dni był niewidoczny, Elunia odczuwała lekkie zdenerwowanie i pamięć o dziwactwach Kazia mocno w niej tkwiła. Dręczyła ją niepewność, nie druzgocząca, ale nieprzyjemna.
Kiedy Kazio odezwał się w słuchawce, Elunia z miejsca, z nadzwyczajną przytomnością umysłu, zrealizowała swój pomysł.
– Nic nie słychać! – krzyknęła w telefon. – Kaziu, czy to ty? Słuchaj, nic nie mów, coś się stało z moim telefonem, od wczoraj tak. Jak się do mnie dzwoni, nic nie słychać, a jak ja dzwonię, wszystko jest w porządku. Daj mi swój numer, ja zadzwonię do ciebie!
– Rany boskie, nie krzycz tak! – odkrzyknął Kazio z drugiej strony. – O mało nie ogłuchłem. Będę mówił głośniej.
– Co? – wrzasnęła Elunia. – Nic nie słyszę! Zarazem szybko odsunęła słuchawkę od ucha, bo potężny ryk Kazia zagrzmiał w całym mieszkaniu.
– Ja cię słyszę doskonale…!
– Co?! Nie słyszę! Tu coś skrzypi! Gdzie ty jesteś?! Daj mi twój numer!
– W Kopenhadze jestem, czekaj, już ci daję…
– Nic nie słyszę!
Kazio wrzeszczał do ochrypnięcia, Elunia jednak uparcie nic nie słyszała. Żądała jego numeru telefonu, każdej cyfry oddzielnie, wyraźnie i głośno. Uległ dość szybko.
– Zero! – jął ryczeć przeraźliwie. – Zero! Cztery! Pięć!…
Odłożywszy słuchawkę na stolik, bo ogłuszające dźwięki z niej rozlegały się chyba nawet za oknem i na klatce schodowej, Elunia skrupulatnie zapisała podany numer. Powtórzyła go normalnym głosem,
– Wyłącz się teraz. Ja zadzwonię. Właściwie nie musiała już dzwonić, gdyby Kazio nie znajdował się w Danii, nie podałby swojego numeru telefonu, po którym łatwo można było sprawdzić, do jakiego kraju i miasta należy. Jednakże pozory musiała zachować. Postanowiła później, po jego powrocie, wyznać mu całą prawdę.
Kazio zaś błogosławił się za wybór chwili na ten telefon. Mógł się przecież wygłupić i zadzwonić w innym momencie i z innego miejsca, co byłoby ze wszech miar kompromitujące…
– No, teraz dobrze – powiedziała Elunia, bez trudu uzyskawszy połączenie. – Ty mnie słyszysz?
– Cały czas cię słyszałem, niepotrzebnie krzyczałaś. Co to za uszkodzenie? Zgłoś w biurze napraw.
– Już zgłosiłam, powiedzieli, że do wieczora przejdzie. Kiedy wracasz?
– W przyszły piątek, za tydzień. Nie masz pojęcia, jak mnie już ciągnie do ciebie. Jeszcze raz robię rundę po Szwecji i Norwegii, stąd odjeżdżam jutro rano. Co u ciebie?
– Nic, wesele Andrzejka. Kieckę już mam, obie z Jolą jesteśmy bardzo zajęte…
Przyjąwszy jeszcze płomienne wyrazy uczuć Kazia, odłożyła słuchawkę i natychmiast zadzwoniła do Joli, która o tej porze również znajdowała się w domu.
– Kazio jest w Kopenhadze – oznajmiła z triumfem. – Udawałam, że nic nie słyszę, podał mi numer i zadzwoniłam do niego. Wszystko się zgadza, wyjście na Danię i tak dalej. Więc jednak siedzi tam, a nie tu.
– No no… – zdziwiła się Jola. – Zacznę wierzyć w tego sobowtóra, chyba że mi się w oczach mieni.
– To i mnie się mieni. Oszukałam go i teraz mi głupio. Powiem mu prawdę, jak wróci.
– Kretynka. Na co ci to? Kto chłopu mówi prawdę?!
– Ja. Nie lubię łgać. Prawda jest wygodniejsza, nie trzeba sobie przypominać, co się zełgało poprzednim razem.
– Może i jest w tym trochę racji – zgodziła się Jola. – W każdym razie, jak jeszcze raz się nadzieję na tego sobowtóra, polecę, złapię go za klapy i zajrzę w zęby. A ty rób, jak uważasz.
Stosując się do tej rady, Elunia jeszcze tego samego wieczoru odwiedziła kasyno, Barnicza tam nie znalazła, wróciła wcześnie i nazajutrz od rana rozpoczęła zabiegi toaletowe.
Trochę smętnie się czuła, oglądając w lustrze własną urodę, przyrządzoną już na wielki dzwon. Szafirowa suknia podkreślała kolor jej oczu, włosy lśniły złociście, przez wymyślne rozcięcia dołu mogła kusząco pokazywać nogi i po co jej było to wszystko? Kto miał ją oglądać i komu się miała podobać? Niechby przynajmniej Kazio…
Chociaż nie, Kazio by nie wystarczył. Ze straszliwą mocą, która ją samą przestraszyła, Elunia wyraźnie poczuła, że cały świat składa się z jednego osobnika płci męskiej jej gatunku. Reszta się nie liczy. Nie istnieje. Tylko temu jednemu chciałaby się pokazać, tylko jego zachwyt chciałaby obudzić, tylko dla niego wyglądać. Skoro go nie ma, po diabła ma się stroić jak stróż na Boże Ciało, nabierać nadziei i przeżywać rozczarowania…
Niewiele brakowało, a Elunia zdarłaby z siebie lśniącą kiecę i rozczochrała włosy, włożyła dżinsy i może nawet posunęła się do zmycia makijażu. Nie uczyniła tego wyłącznie z lojalności w stosunku do Andrzejka, który tak okropnie chciał mieć własnych, eleganckich gości.
To osobliwe pragnienie Elunia zrozumiała dopiero znalazłszy się w weselnym domu. Już w kościele dało się zauważyć coś niecoś, tam jednakże stroje gości kryły się pod zimowymi okryciami, nie mając szans rozbłysnąć. Willa na Zaciszu stworzyła znacznie szerszy wachlarz możliwości.
Nie była to w ogóle willa, tylko istna kobyła potężnych rozmiarów, trzypiętrowa i rozczłonkowana. Cały parter przeznaczony został na pomieszczenia reprezentacyjne, hol, salon i jadalnię, z doczepioną zapewne gdzieś w zakamarkach kuchnią. Razem miało to powierzchnię trzystu metrów kwadratowych i Elunia od razu pomyślała, że sto par mogłoby tam swobodnie tańczyć mazura.
Z wielkim zainteresowaniem obejrzała gości, z których znała osobiście zaledwie małą cząstkę, roztkliwiła się widokiem panów we frakach, bo panie w wieczorowych strojach stanowiły mniejsze dziwo, po czym stwierdziła, że ani Jola, ani ona sama nie przynoszą Andrzejkowi wstydu, nawet mimo braku prawdziwych diamentów. Miała zresztą na palcu swój brylant od babci, a Jola dysponowała rubinem, odziedziczonym po przodkach, i obie prezentowały się koncertowo. Reszta Andrzejkowego towarzystwa również stanęła na wysokości zadania.
Stwierdziwszy doskonałą jakość znajomego grona, dokonała następnych spostrzeżeń. Zauważyła jakby osobliwość. Przytłaczającą większość gości stanowiło starsze pokolenie, najwyraźniej w świecie nie było to wesele dla młodzieży, raczej przyjęcie bardzo retro. Panie i panowie w wieku co najmniej średnim, ci, którzy bawili się beztrosko w zamierzchłych latach sześćdziesiątych, pod pozorem żenienia dzieci urządzili rozrywkę dla siebie. Orkiestra przystosowała się w pełni, krótki i nieoficjalny konkurs tańca bezapelacyjnie wygrała świeżo wykreowana teściowa panny młodej, zadziwiająca kondycją mamusia Andrzejka. Elunia najpierw pomyślała, że sama chciałaby w tym wieku tak się czuć i tak wyglądać, a potem dotarł do niej urok staroświeckich tang, walców i charlestonów. Nagle dowiedziała się, jak może wyglądać zwykła polka…
Oszołomiona nieco, złapała Andrzejka, wydzierając go z objęć panny młodej.
– Rany boskie, co to…? – spytała ze zdumieniem, czyniąc dyskretny, ale bardzo wszechstronny gest.
– Nic. Dziaduś w czterdziestym piątym szabrował, tatuś miał chody w sile wiodącej, a to była przedwojenna ruina do remontu. No to po osiemdziesiątym wyremontowali, a teraz nastąpił rozkwit interesów. Jeśli chcesz wiedzieć, ten tam, to jest wiceminister finansów, dwóch się tu pałęta, ten pod lustrem to prezes banku, tam w kącie jeden z wiceprezesów Westinghouse, właścicieli rozmaitych firm już przestałem rozróżniać, hinduski ambasador żre, dziwne, że też derwiszów nie wspomni, a generalny prokurator obszczypuje ulubioną przyjaciółkę mojej żony, to córka centrum komputerowego…