Выбрать главу

W dwudziestej trzeciej minucie przystąpiono do akcji.

Ten z szóstego piętra został wypłoszony bardziej ku górze przy pomocy wjeżdżających na dwa piętra lokatorów, gmerających długo kluczami w swoich zamkach. Tego, że owi lokatorzy żadnych zamków nie tknęli, do żadnego mieszkania nie weszli i wtopili się tajemniczo w zakamarki zsypu śmieciowego, nie mógł zobaczyć. Stracił także na te kilka chwil widok na drzwi Eluni.

Odzyskał go zaraz potem i bez przeszkód mógł obejrzeć opuszczanie jej mieszkania przez owego kretyna, tkwiącego tam od paru godzin i stanowiącego głupią przeszkodę. Rozpoznał go po czapce i kraciastym szaliku. Elunia osobiście zamknęła za nim drzwi, bardzo niedbale i lekkomyślnie, bo łańcuch nie brzęknął.

Ten na parkingu prawie równocześnie otrzymał wiadomość z góry i ujrzał faceta, wychodzącego z budynku. Zgadzało się, miał czapkę z barankiem i kraciasty szalik. Nie czekał dłużej, wyskoczył z samochodu i popędził na miejsce pracy zleconej. Nie zwrócił żadnej uwagi na fakt, że działała tylko jedna winda, a druga gdzieś tkwiła, unieruchomiona. Nie obchodziło go to.

Obaj przyjemni chłopcy rozwścieczeni byli przeraźliwie długim oczekiwaniem i w grzecznościowe głupoty nie mieli chęci się wdawać. Szczególnie osobisty wróg Eluni, dodatkowo rozgoryczony własną pomyłką i niepotrzebnym pobiciem obcej baby, stracił wszelką cierpliwość. Nie dzwoniąc i nie pukając, z miejsca przystąpili do forsowania zamków, z których tylko jeden stawił odrobinę oporu. Drugi ustąpił łatwo. Bez żadnego hałasu wdarli się do przedpokoju, gdzie panowała połowiczna ciemność, złagodzona nieco słabym światłem, padającym z salonu. W tym salonie, w fotelu tuż przy drzwiach, siedziała pani domu i wpatrywała się w telewizor, najwidoczniej nieco głucha, bo nawet nie drgnęła. Inna rzecz, że obaj na razie zachowywali się bardzo cicho. Jeden z nich już raz się nadział na nią, zadania nie spełnił, teraz zatem ten drugi, pamiętny niepowodzenia towarzysza, nie zwlekał ani chwili. Potworny cios młotka spadł na czaszkę ofiary.

Czaszka rozleciała się z osobliwym, porcelanowym brzękiem. Równocześnie za nimi rozległ się ludzki głos.

– Rączki do góry, chłopcy. I żadnych wygłupów. Nie opłaci się wam. Możecie się powolutku odwrócić.

Skorzystali z pozwolenia dopiero po całych trzech sekundach, bo zaskoczenie było pełne. Może bez tego porcelanowego brzęku trwałoby krócej, ale razem z nim dziabnęło ich radykalnie. Do tego stopnia, że ten drugi nawet nie spróbował uczynić ruchu w kierunku kieszeni, gdzie spoczywała broń palna.

W przedpokoju ujrzeli widok obrzydliwy. W drzwiach do kuchni stał jeden po cywilnemu, w drzwiach do łazienki drugi w mundurze, obaj trzymali w dłoniach wstrętne przedmioty. Za sobą usłyszeli szczęknięcie jeszcze jednych drzwi, nie ośmielili się obejrzeć, ale ucisk na kręgosłupie poczuli wyraźnie. Drzwi wejściowe otwarły się, weszło jeszcze dwóch w mundurach. Nie dość, że weszli, to jeszcze wesoło potrząsali kajdankami.

Bieżan schował pistolet i przystąpił do załatwiania z nimi sprawy od razu.

– Włamanie i morderstwo albo przejdzie ulgowo – rzekł zimno. – Za chwilę będziecie mieli telefon. Odpowiecie, że załatwione. Rozumiemy się?

Obaj złoczyńcy na moment zgłupieli, bo wydało im się, że ten parszywy pies żąda od nich zwyczajnej prawdy. Mieli rąbnąć cizię, rąbnęli, zgadza się, faktycznie załatwione. Po chwili zaświtało im, że coś tu chyba nie gra.

– Hę…? – powiedział inteligentnie sprawca bezpośredni.

– Ja niewyraźnie mówię? Pójdziecie na ugodę, zostanie zwykłe usiłowanie, jak nie, latka lecą. Świadków dużo. Że już nie wspomnę o recydywie.

– Myśmy nic nie zrobili! – zaprotestował ten drugi, odruchowo i bez przekonania.

– A to…? Tam, w fotelu?

Sprawca spróbował się skupić i odzyskać bystrość umysłu. Coś mu w tym przeszkadzało.

– Ale dlaczego ona brzęczała?! – jęknął rozpaczliwie.

– Może lubi. Muzykalna była za życia. Nie twój interes, jakie dźwięki ofiara wydaje. Rusz tym czerepem i zdecyduj się, co wolisz, bo jeszcze może dojść opór władzy i przykrość w obronie własnej. Żałował będziesz na tamtym świecie. No?

– Gliny rąbną…? – spytał niedowierzająco ten drugi.

– A niby dlaczego nie? Wy się, kochasie, rąbniecie wzajemnie. Ja mam was całkiem dosyć, więc albo mi się do czegoś przydacie, albo z przyjemnością zrobię tu ładne przedstawienie. I już dwie pluskwy mamy z głowy, czysty zysk.

Bieżan złoczyńców rzeczywiście nie lubił. Wydobycie z siebie cech zimnego okrucieństwa przyszło mu z wielką łatwością. Prawie sam był gotów uwierzyć, że obu tych parszywców zabije, inscenizując ślady bójki wzajemnej, mogli się wszak pokłócić przy podziale łupu. Na moment omal się nie złamał, zakłopotany przypomnieniem, że nie ma pojęcia, jaki też łup u Eluni mogli znaleźć, ale szybko wrócił do roli twardziela.

Obaj chłopcy uwierzyli bez zastrzeżeń, bo każdy sądzi według siebie, a Bieżan robił doskonałe wrażenie. Mając w perspektywie zejście natychmiastowe, woleli pójść na współpracę.

– To czego pan chce? – spytał ponuro sprawca.

– Nic wielkiego. Na telefon odpowiecie, że sprawa załatwiona. O nas ani słowa.

– Ale przecież… – zaczął buntowniczo ten drugi i ugryzł się w język.

– Chcesz powiedzieć, że będą dalsze telefony? Nic się nie martw, też ci powiemy, co masz mówić. Do pierdla idziecie, to bez dwóch zdań, ale za wygłup, nie za mokrą robotę, to duża różnica. Który ma słuchawkę?

– On.

– Bardzo dobrze. Poczekamy na ten telefon tutaj, bo jakby co, jesteśmy na gotowym. Gdzie indziej mogłoby nam wyjść gorzej, a tu was mamy na widelcu. Nie ma pożaru.

Stefan Barnicz bezwiednie zrobił mu grzeczność. Słuchawka zaterkotała. Została uprzejmie przyłożona złoczyńcy do ucha.

– No i co? – zabrzmiało pytanie.

– W porządku – padła odpowiedź. – Załatwione.

– Gdzie jesteście?

– Wychodzimy.

– Zamknijcie za sobą drzwi.

– Tak jest!

Połączenie przerwano. Bieżan uparcie robił z siebie zbója Madeja. Kazał zabrać chłopców, ich telefon komórkowy natomiast zostawił sobie. Naśladowanie głosu faceta nie wydało mu się trudne. Obiecał ulgi ogromne, w pełni świadom, iż całe to kontrolowane włamanie więcej kłopotów może sprawie jemu niż sprawcom. Nad zabójcą postanowił jeszcze pomyśleć w wolnej chwili.

* * *

– Oczywiście, że to byli oni – powiedziała smętnie Elunia, stojąc nad fotelem, szczątkami porcelany, swoim szlafrokiem, peruką i dużą ilością poduszek. – Nie wiedziałam, że znam tylu złoczyńców… Ten z lasu i z sądu, przypomniałam go sobie natychmiast, mało się zmienił. I ten z nosem. Będę sobie musiała odkupić ten wazon. A miałam nadzieję, że nie będą tak od razu walić!

– I chwalić Boga, że walili – pouczył ją Kazio. – Gdyby zaczęli z tobą rozmawiać, szlag by wszystko trafił. Przytrzyma ich pan?

Bieżan był szczęśliwy, akcja mordowania Eluni przebiegła nadspodziewanie pomyślnie. Odebrany przestępcy telefon komórkowy stwarzał mu wielkie szansę i bez względu na przepisy zamierzał potrzymać go trochę przy sobie. Jeszcze dzień, dwa… Węch mówił mu, że szajka lada chwila zakończy działalność, wymyśli sobie tylko, co daj Boże, ostatni skok i wtedy się ich przygwoździ. Żeby tylko Elunia się nie wygłupiła…

– Pani pamięta, że pani nie żyje? – spytał z naciskiem. – Tu pani leży trupem, w domu. Niech panią ręka boska broni wychodzić! I telefonów nie odbierać, albo mi pani to przysięgnie, albo będę musiał kogoś tu posadzić. A ludzi brakuje. Niechże pani ma sumienie!

Elunia uświadomiła sobie nagle, iż śmiertelne zejście uniemożliwia jej wizytę w kasynie, gdzie wszak umówiona była ze Stefanem! Boże drogi, nie przyjdzie, nawali… Może straci go ostatecznie…!

– Czy nie będzie dziwne, jeśli się nie zaśmiardnę? – spytała żałośnie.

– Przez dwa do trzech dni chyba jeszcze nie bardzo. A w razie potrzeby sam dostarczę pani parę kilo mięsa, położy pani pode drzwiami i efekt wypadnie w sam raz, każdy wywęszy. Nie, nie każdy, tylko taki, co sprawdza. Pan – zwrócił się do Kazia – jakoś pani dostarczy coś do jedzenia, w nocy albo co. Żeby pana nikt nie widział.

– To chyba lepiej w godzinach największego ruchu – mruknął Kazio. – W nocy przyleci ten kontroler.

– Jak pan chce. Niech pan się jakoś przebierze.

– Czapki i szalika i tak nie mam…

– O rany boskie, zwrócimy panu…

– Bez znaczenia, od czapki i szalika tak znów bardzo nie zbiednieję. Mam na myśli, że chcąc nie chcąc będę inaczej wyglądał. Myśliwską kurtkę posiadam i brodę sobie przyczepię.

– Brodę, proszę bardzo. Niezła myśl…

– Czy, mimo wszystko, nie mogłabym pójść spać? – spytała znów Elunia. – W domu mogę posiedzieć, mam dużo roboty, ale te emocje mnie chyba zmęczyły. Zdaje się, że jest po czwartej.

Kazio zdobył się na ilość taktu zgoła nadludzką. Spokojny już, że od Eluni się odczepiono, opuścił jej dom razem z Bieżanem. Przez krótką chwilę Elunia sama nie była pewna, czy jest mu za to wdzięczna, czy też przeciwnie, ma żal i pretensję…

* * *

Jedną dobę przetrzymawszy cierpliwie, acz z wysiłkiem, w połowie drugiej Elunia zaczęła się poważnie denerwować. Była pozbawiona kontaktu ze światem. Posługiwanie się telefonem zostało jej wzbronione, ani odbierać, ani samej dzwonić. Na myśl o Stefanie dostawała jakby drobniutkich drgawek wewnętrznych. Na myśl o tym, co on myśli, zaczynało ją dławić w gardle. Co podejrzewa, co może przypuszczać…? Zły jest na nią, rozczarowany, zniechęcony…? Niepokoi się może…?

Gdzieś w głębi duszy czuła, że go traci. I tak już wisiał na pajęczej niteczce, teraz, nie mając jej pod nosem, da sobie z nią spokój całkowicie, obrazi się, odsunie, poderwie co innego i do widzenia, pączkujący romans zemrze w zaraniu. Gdyby znała jego numer telefonu, zadzwoniłaby, nie bacząc na żadne zakazy, nie znała, w książce telefonicznej go nie było. Afera przestępcza i wiszące nad nią zagrożenie w obliczu tych perturbacji uczuciowych nie miały żadnego znaczenia i nie obchodziły jej wcale. Jedyne co ją nieco pocieszało, to myśl, że po tym wszystkim nikt jej nie zabroni grywać sobie, w co zechce i gdzie popadnie.