Выбрать главу

Kazio leżał przed samochodem. Na twarzy, plecami do góry. Wyglądał jak martwy. Tamtego zabrali, ale co z tego, zdążył przedtem Kazia zabić. Nie ma Kazia i nie będzie, straciła wszystko, poczucie bezpieczeństwa, bazę życiową, podstawę egzystencji, grunt pod nogami… O Boże, jak mogła…! Bez Kazia przecież nie da się żyć!

Procedurę odwrotną, wywlekanie z samochodu, Elunia przetrwała identycznie jak ładowanie do środka. Dławiła ją rozpacz. Martwy Kazio poruszył się nagle, pozbierał z ziemi, stanął na nogach żywy i w niezłym stanie, jeśli nie liczyć łuku brwiowego. Wówczas zabrakło jej tchu i zatrzymał się także i umysł.

I dopiero już na zewnątrz, po niezmiernie długiej chwili, oglądana i wypytywana gorączkowo, czy się dobrze czuje i czy nie doznała jakiegoś szwanku, Elunia zdołała uruchomić organizm. Po okropnym wstrząsie, po rozpoznaniu w amancie przestępcy, po uświadomieniu sobie, że nie kto inny, a on właśnie, zamiast ją kochać, nastawał na jej życie, po jego ostatnich, brutalnych słowach, po zupełnie potwornej utracie i cudownym odzyskaniu Kazia, mogła uczynić tylko jedno. Padła zmartwychwstałemu Kaziowi na pierś i wybuchnęła rzewnymi łzami.

Bieżan przyjrzał się im z uwagą i zostawił ich własnemu losowi. Miał co robić, w pierwszej kolejności musiał porozpędzać niepotrzebnych świadków, następnie zebrać swoich ludzi i załatwić transport przestępców. Elunia oczywiście była potrzebna, ale niekoniecznie w tej chwili.

– Zajmiesz się nią? – spytał Kazia w przelocie.

– Zajmę – obiecał solennie Kazio. I obietnicę spełnił rzetelnie.

* * *

– No dobrze, skoro i tak będę musiała jechać do tej Panoramy po samochód, zrobię sobie przynajmniej jakieś zakupy – powiedziała w swojej kuchni Elunia, o dziewiątej wieczorem pogodzona już z losem. – Pantofle albo kiecka, albo perfumy, albo wszystko razem. Czy komisarz tu dzisiaj przyjedzie? Mówił coś?

– Mówić, nie mówił, ale pewno przyjedzie. Musi cię oficjalnie przesłuchać. Słuchaj, przykro mi…

– Niepotrzebnie. On mi się podobał, ale już go nie chcę. To była… pomyłka optyczna. Zaczniemy jeść sami czy poczekamy na Bieżana?

– A te produkty mogą czekać?

– Nawet do jutra. Sałata i pomidory w lodówce, a kurczak razem z makaronem postoi sobie na ogniu. Najwyżej się trochę rozdyźda, ale smaku nie straci. Już nie będę płakać, zdenerwowałam się, ale już mi przeszło. Gdzieś czytałam, że jedna suka rozładowała stres, wyjąc przez dziesięć minut na pagórku, możliwe, że zrobiłam to samo, płacząc przez godzinę. Dziwię ci się, że to wytrzymałeś.

– Nie chcę się powtarzać, ale z twojej strony wytrzymam wszystko…

Elunia z przykrywką i łyżką w ręku odwróciła się nagle.

– A ja z twojej nie! Chciałam, ale teraz mnie gryzie. Mam dość przestępców raz na zawsze! Jola ma rację, nie można wierzyć żadnemu mężczyźnie! Masz jakąś tajemnicę w życiorysie, a ja więcej tajemnic nie zniosę! To z tych tajemnic wszystko!

– Kapie ci z łyżki – zwrócił jej uwagę Kazio i sięgnął po ściereczkę.

Elunia rąbnęła przykrywką w garnek i wrzuciła łyżkę do zlewozmywaka.

– Chcę wiedzieć… – zaczęła surowo i energicznie.

Ku dużej uldze Kazia nie wyjawiła, co chce wiedzieć, ponieważ do drzwi zadzwonił Bieżan. Nie było wątpliwości, że chętnie weźmie udział w posiłku.

Bieżan zaś wiedział doskonale, że dużo będzie musiał wyjaśniać, ale nic mu to już nie szkodziło. Całą szajkę zostawił w dobrych rękach i przybył po uwieńczenie dzieła – oficjalne zeznanie Eluni, której należała się jakaś rekompensata za rolę potencjalnej ofiary.

– Ja sobie nagram, potem się przepisze, a pani wpadnie w ciągu dnia i podpisze to wszystko – zarządził. – Tu są zdjęcia, z profilu też, wybierze pani co trzeba. Nie będę się nad panią znęcał i wlókł pani do komendy, skoro pani jest chora…

– Nie jestem chora! – zaprotestowała z oburzeniem Elunia, stawiając na stole kieliszki do wina.

– Jest pani. To reakcja po szoku. Tak zostało ustalone w protokóle z zajścia i niech mi pani nie mąci. Ja i tak w odniesieniu do pani połamałem wszystkie możliwe przepisy. Zaraz po kolacji pani zezna, bo teraz szkoda byłoby psuć tę potrawę, nie wiem, co to jest, ale nadzwyczajnie dobre. Zdążyłem spróbować.

– Miło mi, że panu smakuje – rzekła Elunia godnie i od razu przypomniała sobie opinię babci, jakoby przez żołądek każdemu mężczyźnie trafiało się nie tylko do serca, ale w ogóle do wszystkiego. Zarazem przypomniał jej się udział babci.

Bieżan na wszelkie pytania odpowiadał bez oporu.

– Ten pokerzysta urządzał sobie rozrywkę w domu bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy żony nie było. Dlatego każdego takiego pokera pamiętał, a wtedy jeszcze doskoczyła mu ta ciotka, zamknięta w łazience. Przypomniał sobie wszystkie nazwiska i kto kogo przyprowadził. Po nitce do kłębka trafiłem na gościa, o którym pani babcia mówiła, te gorzkie żale i roraty to jak znak szczególny, tego naprawdę nikt nie używa, rysopis się zgadzał, to musiał być ten sam facet. Miałem trochę szczęścia, wystarczyły dwa dni inwigilacji, akurat zrobili skok i już miałem wszystkich czterech. Zorientowałem się od razu, że nic mi z nich nie przyjdzie, bo szef zostanie nieuchwytny…

– Oni go naprawdę nie znali?

– Naprawdę. Wszystko z nimi załatwiał przez telefon komórkowy. Raz go widzieli, było to takie, można powiedzieć, zebranie organizacyjne, był w kapturze, w pelerynie, w masce i mówił szeptem. Potem już tylko dzwonił, on do nich, oni do niego nie. Wyznaczał akcje, miejsca, terminy… Miał doskonałe rozeznanie, wiedział dokładnie, co kto ma i w którym banku, załatwiał te kradzione dowody osobiste…

– Ale musiał je przecież dostarczać! To jak? Pocztą?

– Nie. To była precyzyjna robota. Osobiście pojawiał się tylko przy odbiorze pieniędzy, to pani mi właśnie nasunęła tę myśl. Główkowałem, jak go dopaść, no i okazało się, że chłopaczek pod bankiem ma pasażera, sama logika wskazywała na kogoś z góry. Załatwiał przy takiej okazji trzy sprawy, odbierał podjętą forsę, płacił za poprzedni skok i dawał dokumenty. Potem dzwonił do każdego i sprawdzał, czy się podzielili uczciwie, czy tam który czego nie podwędził. Jeden z tych czterech miał obowiązek pilnować dalszego ciągu, wybierał osoby podobne do zdjęć w dowodach, załatwiali charakteryzację, brody, wąsy, peruki i tak dalej, mieli doskok do bez mała wszystkich magazynów teatralnych w Warszawie, wchodzili jak w masło. Zresztą, wszyscy się starali, to wcale nie prymitywy, bystre jednostki, z ćwokami by mu tak nie wyszło.

Elunia słuchała bez tchu. Kazio zainteresował się samochodami, w końcu po samochodzie można dojść do właściciela. Dziwne, że podwładni tą drogą nie dopadli szefa.

– On własnego im nie pokazywał – odparł Bieżan. – Generalnie używali cudzych, przeważnie podprowadzali na krótko i potem zwracali. Niektóre, upatrzone, pożyczali częściej, tak jak tego forda, kluczyki mieli i podejrzewam, że umowę z właścicielem, ale tego mu już nijak nie udowodnię. On w ogóle, ten mafiozo cholerny, działał zdalaczynnie na wszystkie strony, ludzi ze sobą umawiał, trzymał rękę na pulsie, musiał mieć więcej personelu, ale tego też nie wyłapię…

– I nikt mu się nie wyłamał? – zdziwił się Kazio.

– Jeden spróbował, jeszcze na początku afery. Kuleje. Całe życie będzie kulał.

– Dlaczego pan tej reszty nie wyłapie? – zmartwiła się Elunia.

– Za wcześnie się go zdjęło. Należało dłużej za nim pochodzić, ale była obawa, że zakończy proceder, on nie głupol, wszyscy przestępcy wpadają, bo za długo ciągną z chciwości, gdyby wcześniej przystopowali, sam diabeł by za nimi nie trafił i on o tym wiedział. Mówiłem pani, spodziewałem się, że to będzie ostatni skok i faktycznie, tak miało być…

– Skąd pan to wie?

– Oni mówią. Zeznają. Przyznanie się do winy jest okolicznością łagodzącą, a w czym dzieło… Nikogo nie zabili, on kazał tego bardzo pilnować, strzelał do upartych ofiar tylko jeden, a i to humanitarnie, sama pani słyszała, w kolanko… W obliczu tych wszystkich zbrodni dookoła, ruskiej mafii, bandziorstwa, szwindli na światową skalę, wykombinowali sobie coś takiego, że prawie jak święci wyglądają. Anielska afera, można powiedzieć. Posiedzą praktycznie z rok i wyjdą, a co zdążyli wydać, to ich. Tylko Barnicz forsę dołował i jemu da się odebrać, a dłuższy wyrok dostanie ten jeden, pani zabójca. Dla mnie najcenniejszy.

– Bo co? – zdziwił się Kazio.

Bieżan zaczął nagle wyglądać jak kot, który dopadł magazynu ryb.

– Bo on jeden zna tego patafiana osobiście. Nie z nazwiska i adresu, rzecz jasna, tylko z twarzy. Czystym przypadkiem się zgadali, Barnicz tragarza zatrudniał, lekkomyślny to on nie jest, sprawdzał, z kim ma do czynienia, i Eleonora Burska wyszła im z tego sama. Podał mu pani adres. Dwa lata po wypuszczeniu ten Korzeniec, on się Korzeniec nazywa, niczym nie podpadał, pracował uczciwie, aż się namyślił mścić, a Barnicz go do tego namówił. Nie mając pojęcia, kim był jego pracodawca, z twarzy go rozpoznaje bezbłędnie. Można powiedzieć, że ma go pani za wspólnika.

Elunia kiwnęła głową i spytała, co na deser, kawa czy herbata. Pączków już nie ma, ale są daktyle i solone migdałki, bardzo tuczące. Kazio zarządził kawę i sam poszedł prztyknąć czajnikiem. Bieżan perspektywą utuczenia nie przejął się wcale, był w rozpędzie.

– W ogóle to zgubiła ich chciwość – oznajmił, odruchowo pomagając Eluni zebrać na tacę zastawę ze stołu. – Póki załatwiali hochsztaplerów i członków rządu, cisza była, nikt żadnego rabunku nie zgłaszał. Dopiero jak się rozbestwili i ruszyli biznesmenów jako tako uczciwych, doszło do nas, no i zaczęła się zgryzota. Pierwszy był ten, który nazwał panią, za przeproszeniem, niebiańską krową. Pani, szczerze mówiąc, będę wdzięczny całe życie, bo dzięki pani wylazłem z manowców. No i to usiłowanie zabójstwa bardzo mnie ucieszyło, tego już prokuratura nie umorzy. Chociaż, jak Boga kocham, nie sądziłem, że on się posunie aż tak daleko, tak pilnował, żeby się obyło bez mokrej roboty, a tu masz! No, ale z drugiej strony pani jedna mogła go rozpoznać, bo Korzeńca się nie bał…