Выбрать главу

– Tak przypuszczasz?

– Razem z Francuzem śledziliśmy tu którejś nocy pewnego angielskiego majora. Stąd właśnie wiedziałem, jak pana tu doprowadzić. Helikopter wylądował i wysiedli z niego ludzie na spotkanie z Anglikiem.

– Dokładnie tak mi opowiadał.

– Opowiadał panu, sir?

– Mniejsza z tym. Zostań tutaj. Gdy ci ludzie siedzący teraz w lesie wyjdą na pole, chcę o tym wiedzieć. Będę trochę wyżej na polu przed drugim wzgórzem z prawej strony. Na tym samym polu, gdzie ty i Echo widzieliście wtedy helikopter.

– Echo?

– Francuz. – Delta przerwał myśląc intensywnie. – Nie wolno ci zapalić zapałki, nie możesz ściągać na siebie uwagi…

Nagle dał się słyszeć przytłumiony, lecz wyraźnie słyszalny stukot. Drzewa! Kamienie! To McAllister dawał znaki!

– Nazbieraj kamieni, kawałków drewna czy skał i rzucaj nimi w kierunku lasu, w prawo. Ja usłyszę.

– Już teraz napełnię sobie nimi kieszenie.

– Nie mam prawa cię o to pytać – rzekł Delta podnosząc swą „dyplomatyczną” teczkę – ale czy masz broń?

– Duży karabin kalibru 0.357 z ładownicą pełną amunicji, dzięki uprzejmości kuzyna ze strony mojej matki, niech spoczywa w Chrystusie.

– Prawdopodobnie już się nie zobaczymy, Wong, a więc żegnaj. Może nie we wszystkim cię pochwalam, ale tak czy inaczej, jesteś chłop na schwał. Wierz mi, że naprawdę dołożyłeś mi ostatnim razem.

– Nie, sir, to pan mnie pokonał. Chętnie zmierzyłbym się z panem jeszcze raz.

– Wybij to sobie z głowy! – krzyknął człowiek z,,Meduzy” biegnąc pod górę.

Helikopter, niczym wielki, monstrualny ptak rozjaśniony od spodu oślepiającym światłem, wylądował na polu. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami McAllister stanął tak, aby mógł być dobrze widoczny i tak, jak się spodziewano, reflektory helikoptera oświetliły jego postać. Bourne, co również było zgodne z planem, znajdował się niecałe czterdzieści metrów dalej pod osłoną drzew, gdzie można go było dostrzec, choć z trudem. Śmigła helikoptera zaczęły wytracać prędkość, a po chwili zatrzymały się ze zgrzytem. Zaległa pełna napięcia cisza. Otworzyły się drzwi, spuszczono schody i szczupły siwowłosy Sheng Chouyang z aktówką w ręku zszedł na dół.

– Jak przyjemnie widzieć cię znowu po tylu latach, Edwardzie – krzyknął pierworodny syn taipana. – Czy będziesz chciał dokonać inspekcji śmigłowca? Tak jak sobie tego życzyłeś, nie ma tu nikogo prócz mnie i mojego najbardziej zaufanego pilota.

– Nie, Sheng, ty możesz to zrobić za mnie! – zawołał McAllister z odległości kilkudziesięciu metrów, wyciągając ukryty pod kurtką pojemnik i rzucając go w stronę helikoptera. – Każ pilotowi wysiąść na parę minut i spryskaj wewnątrz kabinę. Jeżeli ktoś jeszcze jest w środku, wyjdzie stamtąd bardzo szybko.

– To zupełnie do ciebie niepodobne, Edwardzie. Ludzie naszego pokroju wiedzą, kiedy mogą sobie wzajemnie zaufać. Nie jesteśmy głupcami.

– Zrób to, Sheng!

– Oczywiście, zrobię, jak sobie życzysz. – Pilot otrzymał rozkaz opuszczenia śmigłowca. Sheng Chouyang podniósł pojemnik i wtrysnął paraliżującą substancję do wnętrza helikoptera. Minęło kilka minut;

nikt nie wyszedł. – Czy jesteś zadowolony, czy też mam wypuścić to wszystko w powietrze, co nie wyszłoby na dobre żadnemu z nas. Chodź, przyjacielu, nie zniżajmy się do takich machinacji. Nigdy tego nie robiliśmy.

– Ale ty stałeś się tym, czym jesteś, a ja zostałem tym, czym byłem.

– Możemy to naprawić, Edwardzie. Mogę zażądać twojej obecności na wszystkich naszych konferencjach. Dzięki mnie osiągniesz bardzo wysoką pozycję. Staniesz się gwiazdą na firmamencie polityki zagranicznej.

– A więc to prawda, tak? To, co jest w dossier. Wróciliście tu. Kuomintang znowu działa w Chinach…

– Porozmawiajmy spokojnie, Edwardzie. – Sheng spojrzał na Bourne'a stojącego w ciemnościach, a następnie wskazał ręką na prawo. – To sprawa prywatna.

Jason działał szybko; gdy obaj negocjatorzy stali zwróceni do niego plecami, pobiegł w stronę śmigłowca. Kiedy pilot wszedł do kabiny i zajął ponownie swoje miejsce, człowiek z,,Meduzy” znalazł się tuż za nim.

– Anjing! – szepnął Jason nakazując mężczyźnie milczenie pod groźbą pistoletu maszynowego. Zanim oszołomiony pilot zdążył zareagować, Bourne owinął mu głowę paskiem mocnego materiału, zatykając otwarte w szoku usta mężczyzny i zacisnął go mocno z tyłu. Następnie wyciągnął z kieszeni długą, cienką, nylonową linkę, którą przywiązał mężczyznę do siedzenia unieruchamiając mu jednocześnie ręce. Nie będzie żadnego niespodziewanego startu.

Schowawszy broń za pas pod kurtkę, Bourne wyczołgał się z helikoptera. Wielka maszyna zasłaniała mu widok McAllistera i Sheng Chouyanga, a to oznaczało, że oni również nie mogli go widzieć. Zaczął iść szybkim krokiem w kierunku miejsca, które zajmował poprzednio, rozglądając się bez przerwy, gotów w każdej chwili zmienić kierunek, gdyby dwaj mężczyźni pojawili się nagle z jednej lub drugiej strony śmigłowca. Helikopter stanowił jego osłonę. Zatrzymał się. Był wystarczająco blisko – czas się pokazać. Wyjął papierosa i przypalił go zapałką. Następnie ruszył wolnym krokiem, niby bez celu w lewo, skąd mógł dostrzec ledwie widoczne dwie postacie stojące z drugiej strony helikoptera. Zastanawiał się, o czym ci dwaj wrodzy sobie ludzie mogli rozmawiać. Dziwił się, na co McAllister czeka.

Do dzieła, analityku. Zrób to teraz! To najlepsza sposobność. Zwlekając tracisz cenny czas, a czas przynosi komplikacje! Do diabla z tym. Działaj!

Bourne zamarł. Usłyszał odgłos kamienia uderzającego o drzewo w pobliżu miejsca, które mijał przechodząc przez pole. Po chwili rozległ się następny, dużo bliżej, a potem jeszcze jeden, moment później. To ostrzeżenie Wonga! Ludzie Shenga przechodzą przez pole!

Analityku, doprowadzisz do tego, że nas zabiją! Jeżeli teraz wybiegnę i strzelę, odgłos wystrzału ściągnie tu sześciu ludzi, którzy dysponują takim uzbrojeniem, że nie damy im rady! Na Chrystusa, zrób to!

Człowiek z „Meduzy” spojrzał na Shenga i McAllistera; ogarnęła go taka wściekłość na samego siebie, że był bliski wybuchu. Nie powinien był dopuścić, aby potoczyło się to w ten sposób. Śmierć zadana ręką amatora, rozgoryczonego biurokraty, który pragnął przeżyć swój słoneczny dzień.

– Kam Pęk! – To był Wong. Przeszedł przez las porastający wierzchołek pagórka i znajdował się teraz za nim, ukryty między drzewami.

– No? Słyszałem, jak rzucałeś kamienie.

– Nie spodoba się panu to, co teraz powiem, sir.

– Co się dzieje?

– Ludzie Shenga wchodzą na górę.

– To tylko asekuracja – rzekł Jason, nie odrywając wzroku od dwóch postaci stojących na otwartej przestrzeni. – Wszystko może się jeszcze dobrze skończyć. Tak cholernie dużo to oni znowu nie zobaczą.

– Nie jestem pewien, czy to ma jakieś znaczenie, sir. Oni się szykują. Słyszałem ich. Mają broń gotową do strzału.

Bourne'a zatkało, opanowało go uczucie beznadziejności. Nie mógł pojąć, jak to się stało, że wpadli we własną pułapkę.

– Lepiej stąd uciekaj, Wong.

– Czy mogę o coś zapytać? Czy to są ludzie, którzy zabili Francuza?

– Tak.

– I to dla nich Świnia, Su Jiang, wykonywał tę ohydną robotę przez ostatnie cztery lata?

– Tak.

– Chyba jednak zostanę, sir.

Nie mówiąc ani słowa meduzyjczyk podszedł do miejsca, gdzie leżała jego teczka. Podniósł ją i rzucił między drzewa.

– Otwórz ją – rzekł. – Jeśli z tego wyjdziemy, będziesz mógł spędzić resztę życia w kasynie bez przyjmowania zleceń.