Выбрать главу

– Aiyaaa!

Trzaskowi wyładowania towarzyszyły oślepiające, błękitnobiałe błyskawice. Wyprężone ciało z włosami i brwiami wypalonymi do gołej skóry poleciało do tyłu i uderzyło o ziemię z łoskotem padającej skały. Skrzyżowały się na nim światła latarek. Mężczyzna był martwy.

– Ciężarówka! – wrzasnął Sheng. – To kretynizm! Weźcie ciężarówkę i rozwalcie bramę! Róbcie, co każę! Natychmiast!

Dwaj mężczyźni pobiegli na parking i po sekundzie ryk potężnego silnika ciężarówki wypełnił ciszę nocy. Rozległ się zgrzyt trybów, gdy zmieniano bieg na wsteczny. Wielka ciężarówka szarpnęła do tyłu, kołysząc całym nadwoziem i nagle zatrzymała się w miejscu. Sflaczałe opony obracały się, a tląca się guma zaczęła dymić. Sheng Chouyang patrzył na to z narastającym lękiem i wściekłością.

– Pozostałe! – wrzasnął. – Uruchomcie pozostałe! Wszystkie! Zapuszczono silniki w kolejnych samochodach i maszyny jedna po drugiej szarpały do tyłu na wstecznym biegu, by z grzechotem i zgrzytem osiąść na miękkim żwirze, niezdolne do jazdy. Rozgorączkowany Sheng podbiegł do bramy, wyciągnął pistolet i wystrzelił dwukrotnie w owinięty wokół zamka łańcuch. Stojący z prawej strony człowiek krzyknął, chwycił się za zakrwawione czoło i upadł na ziemię. Sheng uniósł twarz ku ciemnemu niebu i wydał dziki ryk protestu. Wyszarpnął swój obrzędowy miecz i zaczął rąbać nim owinięty łańcuchem zamek bramy. Był to próżny wysiłek. Głownia miecza pękła.

ROZDZIAŁ 28

To ten dom, ten z wysokim murem – powiedział funkcjonariusz operacyjny CIA Matthew Richards wjeżdżając samochodem pod górę na Yictoria Peak. – Zgodnie z naszymi informacjami na całym terenie jest piechota morska i nie byłoby dobrze, gdyby mnie z tobą widziano.

– Chyba chcesz mi być winny parę dolarów – rzekł Aleks Conklin pochylając się do przodu i spoglądając przez przednią szybę. – To się da załatwić.

– Ja po prostu nie chcę być w to wplątany, na rany Chrystusa! I nie mam żadnych dolarów.

– Biedny Matt, smutny Matt. Rozumiesz wszystko zbyt dosłownie.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Nie jestem pewny, czy ja sam to rozumiem, ale przejedź koło domu, tak jakbyś jechał gdzieś dalej. Powiem ci, gdzie się masz zatrzymać i mnie wypuścić.

– Zrobisz to?

– Pod pewnymi warunkami. Chodzi o dolary.

– O cholera!

– Nie są wcale takie trudne do zdobycia i może nawet nie zażądam ich zwrotu. Rozegramy to w ten sposób. Chcę się trzymać z daleka, nie rzucać się w oczy. Innymi słowy, chcę mieć tam wtyczkę. Będę dzwonił do ciebie kilka razy dziennie pytając, czy terminy naszych spotkań na lunch czy obiad się nie zmieniły albo czy spotkamy się na Wyścigach Happy Valiey…

– To nie tutaj – przerwał mu Richards.

– No dobra, to w Muzeum Figur Woskowych, cokolwiek ci przyjdzie do głowy, poza bieżnią. Jeżeli odpowiesz: „Nie, jestem zajęty”, będę wiedział, że mnie nie wyniuchali. Jeśli powiesz: „Tak”, zmywam się.

– Przecież, u diabła, nawet nie wiem, gdzie mieszkasz! Powiedziałeś, żebym cię zabrał z rogu Granville i Carnarvon.

– Przypuszczam, że twojej firmie zleci się uporządkowanie spraw i ustalenie odpowiedzialnych osób. Brytyjczycy będą na to nalegać. Nie mają zamiaru wylądować samotnie nosem w kałuży, jeżeli Waszyngton się wścieknie. Dla Brytyjczyków nastały szalenie ciężkie chwile i dlatego będą się trząść o swoje kolonialne tyłki.

Minęli bramę. Conklin przez chwilę wpatrywał się w widniejący za nią wielki wiktoriański fronton.

– Przysięgam, Aleks, że nie wiem, o czym mówisz.

– To i lepiej na razie. Zgadzasz się? Będziesz tam moim guru?

– Do licha, tak. Wolałbym nie mieć do czynienia z piechotą morską.

– Doskonale. Zatrzymaj tutaj. Wysiądę i wrócę pieszo. Gdyby ktoś pytał, pojechałem tramwajem na Peak, tam wsiadłem do taksówki, pojechałem pod fałszywy adres i stamtąd poszedłem na piechotę pod właściwy, oddalony o kilkadziesiąt metrów. Jesteś zadowolony, Matt?

– Szaleńczo – odparł funkcjonariusz ze skrzywioną miną i zahamował.

– Wyśpij się dobrze. Wiele wody upłynęło od sajgońskich czasów, a w miarę jak się starzejemy, potrzeba nam coraz więcej snu.

– Słyszałem, że tęgo popijałeś. Czy to prawda?

– Słyszałeś to, co chciałeś usłyszeć – odparł Conklin beznamiętnym tonem. Tym razem jednak był w stanie skrzyżować palce, zanim niezgrabnie wysiadł z samochodu.

Rozległo się krótkie stuknięcie i drzwi otworzyły się gwałtownie. Havilland drgnął i podniósł głowę. Do pokoju wszedł szybkim krokiem Edward McAllister. Twarz miał szarą jak popiół. – Przed bramą jest Conklin – oznajmił podsekretarz. – Żąda widzenia się z panem i mówi, że jeśli będzie musiał, zostanie tam przez całą noc. Powiedział też, że jeśli zrobi się zimno, to rozpali ogień na drodze, żeby się ogrzać.

– Kulawy, ale wciąż zadziorny – powiedział ambasador.

– To zupełnie niespodziewane – ciągnął McAllister. – Nie jesteśmy przygotowani do konfrontacji.

– Wygląda na to, że nie mamy wyboru. Tam przebiega droga publiczna i jest to rejon objęty opieką straży pożarnej kolonii, i na pewno nasi sąsiedzi by ją zaalarmowali.

– Przecież na pewno by nie…

– Na pewno tak – przerwał mu Havilland. – Wpuśćcie go. To nie tylko nieoczekiwane, ale i niezwykłe wydarzenie. Nie miał dość czasu, żeby powiązać wszystkie fakty albo zorganizować atak, który dałby mu przewagę. W otwarty sposób okazuje swoje zaangażowanie, a biorąc pod uwagę jego udział w tajnych i,,czarnych” operacjach, na pewno nie robiłby tego dla byle głupstwa. To zdecydowanie zbyt niebezpieczne. On sam wydał kiedyś rozkaz w pewnym przypadku „nie do uratowania”.

– Możemy założyć, że nawiązał kontakt z tą kobietą – zaprotestował podsekretarz, zmierzając w stronę telefonu stojącego na biurku ambasadora. – A ona przecież poda mu wszystkie niezbędne fakty!

– Nie, nie zrobi tego. Nie zna ich.

– No i pan – rzekł McAllister kładąc rękę na telefonie. – Skąd mu przyszło do głowy, żeby przyjść do pana?

Havilland uśmiechnął się ponuro. – Wystarczyło tylko, że się dowiedział, że jestem w Hongkongu. Poza tym rozmawialiśmy i jestem pewien, że poskładał sobie to wszystko razem.

– Ale ten dom?

– Nigdy nam tego nie powie. Conklin jest starym fachowcem od spraw Dalekiego Wschodu, panie podsekretarzu, i ma kontakty, o których nam się nawet nie śni. I nie dowiemy się, co go tu sprowadza, dopóki go nie wpuścimy, prawda?

– Oczywiście. – McAllister podniósł słuchawkę i nakręcił trzy cyfry. – Dowódca warty?… Proszę przepuścić pana Conklina przez bramę, sprawdzić, czy nie ma przy sobie broni i osobiście doprowadzić go do biura we wschodnim skrzydle… Co zrobił?… Proszę szybko go wpuścić i zgasić to!

– Co się stało? – spytał Havilland, gdy podsekretarz odłożył słuchawkę.

– Rozpalił ognisko po drugiej stronie drogi.

Aleksander Conklin wszedł kulejąc do urządzonego z wiktoriańskim przepychem pokoju, a oficer piechoty morskiej zamknął za nim drzwi. Havilland wstał z krzesła i obszedł dookoła biurko wyciągając dłoń na przywitanie.

– Pan Conklin?

– Niech pan zabierze rękę, panie ambasadorze. Nie mam ochoty się zarazić.

– Rozumiem. Złość wyklucza grzeczność?

– Nie. Rzeczywiście nie mam ochoty czegoś złapać. Jak tu powiadają, z pana to kawał francowatego chińskiego bożka. Coś w panu siedzi. Przypuszczam, że to choroba.

– A jaką postawiłby pan diagnozę?

– Śmierć.

– Aż tak melodramatycznie? Sądziłem, panie Conklin, że stać pana na coś więcej.

– Nie, rzeczywiście tak uważam. Niecałe dwadzieścia minut temu widziałem, jak kogoś zabito na ulicy. Wpakowano w nią czterdzieści czy pięćdziesiąt kuł. Została wbita w szklane drzwi jej domu, a jej kierowcę zastrzelono w samochodzie. Mogę panu powiedzieć, że miejsce przypomina jatkę, krew i szkło na całym chodniku…

Wstrząśnięty Havilland otworzył szeroko oczy, ale agentowi CIA w pół słowa przerwał rozdygotany histerią głos McAllistera. – Nią? Została wbita? Czy to była kobieta?

– Kobieta – przytaknął Conklin, odwracając się w stronę podsekretarza, którego obecności dotąd nie zauważył. – To pan jest McAllister?

– Tak.

– Panu też nie chciałbym podawać ręki. Ta kobieta była związana z wami obydwoma.

– Żona Webba nie żyje? – krzyknął podsekretarz. Wyglądał, jakby go sparaliżowało.

– Nie, ale dzięki za potwierdzenie.

– Dobry Boże! – zawołał wieloletni ambasador do spraw tajnych operacji Departamentu Stanu. – Chodzi o Staples. Catherine Staples!

– Brawo dla tego pana! I ponowne dzięki za drugie potwierdzenie. Czy wybiera się pan wkrótce na obiad z wysokim komisarzem kanadyjskiego konsulatu? Bardzo bym chciał tam być i zobaczyć osławionego ambasadora Havillanda w działaniu. Rany gorzkie, założyłbym się, że my, mizeraki, moglibyśmy się cholernie dużo dowiedzieć.