– Ren youjiaqian – powiedział Dawid. – Człowiek ma cenę.
– Tak, chyba właśnie to.
– W porządku. Tak więc rozwścieczony taipan kontaktuje się z człowiekiem z MI 6 i żąda od niego informacji na temat Jasona Bourne'a, który zabił jego żonę albo, jeśli pan woli, pozbawił go zdobyczy. W przeciwnym razie brytyjski wywiad może przestać otrzymywać informacje z Pekinu.
– Tak właśnie odczytali to nasi ludzie. W nagrodę za swój trud człowiek z MI 6 został zamordowany, Yao Ming bowiem nie mógł sobie pozwolić na to, by w jakikolwiek sposób łączono jego nazwisko z Bourne'em. Taipan musiał pozostać poza wszelkimi podejrzeniami. Pragnął zemsty, lecz nie za cenę zdemaskowania.
– Co wam na to powiedzieli Brytyjczycy?
– Że mamy trzymać się z daleka. Londyn dał nam jasno do zrozumienia, że zawaliliśmy Treadstone, więc w tej delikatnej sytuacji nie chcą mieć w Hongkongu do czynienia z naszą nieporadnością.
– Czy pociągnęli do odpowiedzialności Yao Minga? – zapytał Webb, przypatrując się uważnie podsekretarzowi stanu.
– Kiedy poruszyłem ten temat, odparli, że nie może być o tym mowy. Moja sugestia chyba jeszcze bardziej ich rozwścieczyła.
– Nietykalny – powiedział Dawid.
– Zdaje się, że chcą z niego w dalszym ciągu korzystać.
– Pomimo tego, co zrobił? – nie wytrzymała Marie. – I pomimo tego, co m o ż e zrobić mojemu mężowi?
– To zupełnie inny świat, proszę pani – powiedział cicho McAllister.
– Przecież współpracowaliście z nimi…
– Bo musieliśmy – przerwał jej człowiek z Departamentu Stanu.
– Więc teraz zażądajcie współpracy od nich!
– Wtedy oni będą się od nas domagać nowych rzeczy. Nie możemy tego zrobić.
– Kłamcy! – Marie odwróciła głowę z odrazą.
– Wszystko, co powiedziałem, jest prawdą, pani Webb.
– Jak pan sądzi, dlaczego jakoś nie mogę panu uwierzyć? – zapytał Dawid.
– Być może dlatego, że nie może pan uwierzyć swojemu rządowi. Wiem, że ma pan po temu wszelkie powody. Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że jestem uczciwym człowiekiem. Może pan to przyjąć lub nie, ale tymczasem ja uczynię wszystko, żeby był pan bezpieczny.
– Dlaczego tak dziwnie mi się pan przygląda?
– Dlatego, że pierwszy raz w życiu znalazłem się w takiej sytuacji. Rozległ się dzwonek do drzwi. Marie potrząsnęła głową, wstała i ruszyła szybkim krokiem w kierunku wejścia. Otworzywszy drzwi stanęła jak wryta, wpatrując się przed siebie osłupiałym wzrokiem i wstrzymując na chwilę oddech. Dwaj mężczyźni wyciągali w jej stronę plastikowe karty identyfikacyjne, błyszczące w świetle palących się na werandzie lamp. Za nimi, na podjeździe, stał ciemny samochód.
W środku widać było kilka sylwetek i jeden czy dwa żarzące się punkciki papierosów. Strażnicy. Niewiele brakowało, żeby przeraźliwie krzyknęła.
Edward McAllister wsiadł do swego rządowego samochodu i spojrzał przez zasuniętą szybę na stojącego w drzwiach domu Dawida Webba. Człowiek, który kiedyś był Jasonem Bourne'em, nie poruszył się, mierząc twardym spojrzeniem odjeżdżającego gościa.
– Znikamy stąd – powiedział McAllister do kierowcy, łysiejącego mężczyzny mniej więcej w jego wieku, w okularach w rogowej oprawie wypełniających przestrzeń między nosem a wysokim czołem.
Samochód ruszył powoli, prowadzony ostrożnie przez szofera nie znającego wąskiej, wysadzanej drzewami uliczki. Przez kilka minut we wnętrzu pojazdu panowała cisza. Przerwał ją kierowca.
– Jak poszło?
– Jak poszło? – powtórzył podsekretarz stanu. – Ambasador powiedziałby, że „wszystkie elementy układanki znalazły się na swoich miejscach”. Są już fundamenty, jest i logika. Praca misyjna zakończona.
– Miło mi to słyszeć.
– Doprawdy? W takim razie mnie też. – McAllister uniósł drżącą dłoń do skroni. – Nieprawda! – wybuchnął niespodziewanie. – Chce mi się rzygać!
– Przykro mi, ale…
– A skoro już mówimy o pracy misyjnej, to jestem chrześcijaninem. To znaczy, wierzę, wprawdzie nie jak fanatyk leżący krzyżem w kościele, ale wierzę. Razem z żoną chodzimy przynajmniej dwa razy w miesiącu do kościoła, a moi dwaj synowie służą do mszy. Daję duże ofiary, bo takie mam życzenie. Potrafi pan to zrozumieć?
– Oczywiście. Nie podchodzę do tego w ten sposób, ale doskonale pana rozumiem.
– Ja właśnie wyszedłem z domu tego człowieka!
– Spokojnie! O co panu chodzi?
McAllister wpatrywał się przed siebie. Reflektory nadjeżdżających z przeciwka samochodów tworzyły cienie przesuwające się po jego twarzy.
– Niech Bóg zlituje się nad moją duszą… – wyszeptał.
ROZDZIAŁ 4
Ciemność wypełniły nagle przeraźliwe krzyki i szybko zbliżająca się kakofonia podniesionych głosów. Chwilę potem rozpędzone ciała i wykrzywione w zawziętych grymasach twarze otoczyły ich ze wszystkich stron. Webb padł na kolana, zasłaniając twarz i kark rękami, kołysząc się raptownie na boki, by utrudnić celowanie. Fakt, że miał na sobie ciemne ubranie, działał na jego korzyść, lecz niewiele mogło mu to pomóc, kiedy posypie się grad zmasowanego ognia, rozszarpując nie tylko jego, ale i towarzyszących mu strażników. Ale zabójca wcale nie musiał posługiwać się bronią palną. Istniały jeszcze niosące śmiertelną truciznę strzałki, wyrzucane bezszelestnie z wiatrówki. Jeśli dosięgły nie osłoniętego niczym ciała, zgon następował najdalej w ciągu kilku minut, a nawet sekund.
Jakaś dłoń opadła na jego ramię! Odwrócił się raptownie, unosząc rękę i jednocześnie odskoczył w bok, przyczajony niczym zwierzę.
– Wszystko w porządku, profesorze? – zapytał strażnik, uśmiechając się szeroko w blasku latarki.
– Co… Co to? Co się stało?
– A to dopiero! – wykrzyknął drugi goryl, zbliżając się z lewej strony. Dawid wyprostował się z trudem.
– Co takiego?
– Te dzieciaki! Aż przyjemnie popatrzeć, co wyrabiają! Wrzawa ucichła równie nagle, jak wybuchła. Na rozległej, porośniętej trawą przestrzeni w środku miasteczka akademickiego znowu zapanował spokój. W pewnej odległości, pomiędzy kamiennymi budynkarni otaczającymi tereny rekreacyjne i stadion migotało światło pochodni. Pochód rozwrzeszczanych kibiców dotarł już niemal na miejsce, a obaj strażnicy szczerzyli w uśmiechu zęby.
– Jak tam, profesorze? – zagadnął ten z lewej strony. – Lepiej się pan czuje, jak tu jesteśmy?
Już po wszystkim. Szaleństwo ogarniające jego umysł zniknęło. Ale czy na pewno? Dlaczego serce nadal waliło mu jak młotem? Dlaczego wciąż był przestraszony i zdumiony? Coś było nie tak.
– Dlaczego ta wczorajsza parada ciągle nie daje mi spokoju? – zapytał Dawid następnego ranka przy porannej kawie w ich starym, wiktoriańskim domu.
– Przestałeś chodzić na spacery po plaży – zauważyła Marie, kładąc sadzone jajko na świeżym toście. – Zjedz to, zanim zapalisz papierosa.
– Naprawdę mnie to męczy. Dopiero wczoraj uświadomiłem sobie, że od tygodnia jestem wypchaną kaczką na strzelnicy.
– Co masz na myśli? – Marie zalała patelnię wodą i wstawiła ją do zlewozmywaka. – Sześciu ludzi ochrania ci,,skrzydła”, jak sam to określiłeś, a dwaj są bezustannie z przodu i z tyłu.
– Parada.
– Dlaczego tak uważasz?
– Nie wiem. Wszyscy na swoich miejscach, maszerujący w takt bicia bębnów. Naprawdę, nie wiem…
– Ale coś przeczuwasz?
– Chyba tak.
– Więc powiedz mi co. Twoje przeczucia ocaliły mi kiedyś życie na Guisan Quai w Zurychu. Chciałabym je usłyszeć… To znaczy niekoniecznie, ale będzie lepiej, jeśli mi powiesz.
Webb przekroił tost, rozlewając żółtko na talerzyku.
– Wiesz, jak łatwo byłoby wczoraj komuś młodemu, wyglądającemu na studenta wmieszać się w tłum i strzelić do mnie zatrutą strzałką z wiatrówki? Zamaskowałby pyknięcie kaszlem albo głośniejszym śmiechem, a ja miałbym w krwiobiegu kilka centymetrów sześciennych strychniny.
– Wiesz o tych sprawach znacznie więcej ode mnie.
– Oczywiście. Choćby dlatego, że ja właśnie tak bym to zrobił.
– Nie. Tak zrobiłby Jason Bourne, nie ty.
– Masz rację, ale to nie zmienia samego faktu.
– Co się właściwie wczoraj stało?
Dawid dziobał w zamyśleniu widelcem zimny jużjtost.
– Seminarium jak zwykle trochę się przeciągnęło. Zaczęło się już ściemniać, więc razem ze strażnikami poszedłem na przełaj w kierunku parkingu. Po drodze spotkaliśmy pochód kibiców; nie było ich zbyt wielu, ale wobec nas trzech stanowili prawdziwy tłum. Minęli nas, niosąc pochodnie, wrzeszcząc i śpiewając piosenki, a ja pomyślałem, że to właśnie teraz. Że jeśli kiedykolwiek w ogóle ma się zdarzyć, to właśnie teraz. Uwierz mi, przez kilka chwil znowu byłem Bourne'em. Przypadłem do ziemi, robiłem uniki, obserwowałem wszystko, co się dzieje. Niewiele brakowało, a wpadłbym w panikę.
Przerwał.
– I co? – zapytała Marie, zaniepokojona przedłużającym się milczeniem męża.