Выбрать главу

– Wobec tego, co tu robicie? – spytał ostro Jason.

– Mieliśmy tylko obserwować, przysięgam! I nic więcej!

– Dopóki nie zjawią się likwidatorzy? – stwierdził lodowatym tonem Bourne. – Żeby twój trzyczęściowy garniturek pozostał czysty, żeby nie było plam krwi na twojej koszuli ani żadnych śladów prowadzących do tych ludzi bez twarzy i nazwisk, dla których pracujesz.

– Myli się pan! Nie jesteśmy tacy, nasi zwierzchnicy też nie są tacy!

– Mówiłem ci, że już przez to przeszedłem. Jesteś taki sam, wierz mi… A teraz coś mi powiesz. Cokolwiek to jest, jest to paskudne, brudne i całkowicie bezpieczne. Nikt nie prowadzi operacji takiej jak ta bez zakonspirowanej bazy. Gdzie to jest?

– Nie rozumiem pana.

– Dowództwo albo Baza Numer Jeden, albo zakonspirowany dom, albo tajny Ośrodek Dowodzenia… nie obchodzi mnie, jak to, u diabła, nazwiesz. Gdzie to jest?

– Proszę, nie mogę…

– Możesz. I powiesz. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz ślepy, bo ci wydłubię oczy. Już!

– Mam żonę i dzieci!

– Ja też. Remis. Tracę cierpliwość. – Jason przerwał, minimalnie zmniejszając nacisk na ostrze. – Poza tym jeżeli jesteś tak pewny, że masz rację… że twoi przełożeni nie są tacy, za jakich ich uważam, to w czym problem? Może zdołamy dojść do porozumienia.

– Tak! – krzyknął przerażony mężczyzna. – Porozumienie! To dobrzy ludzie. Nie zrobią panu krzywdy!

– Nie będą mieli szansy – szepnął Bourne.

– Słucham, sir?

– Nic. Gdzie to jest? Gdzież jest ten ustronny ośrodek dowodzenia? Już!

– Victoria Peak! – powiedział zmartwiały z przerażenia pracownik wywiadu. – Dwunasty dom po prawej stronie, otoczony wysokim murem…

Bourne wysłuchał opisu zakonspirowanego domu, spokojnej, strzeżonej posiadłości, położonej między innymi posesjami w zamożnej dzielnicy. Usłyszał to, co chciał usłyszeć, i nie potrzebował już nic więcej. Rąbnął mężczyznę w głowę ciężką, rogową rękojeścią, umieścił ponownie knebel w jego ustach i wstał. Spojrzał w górę na drabinkę przeciwpożarową i słabo widoczny zarys ciała sobowtóra.

Chcieli mieć Jasona Bourne'a i byli gotowi posunąć się do zabójstwa, żeby go zdobyć. Dostaną dwóch Jasonów Bourne'ów i zginą za swoje kłamstwa.

ROZDZIAŁ 31

Ambasador Havilland spotkał Conklina w korytarzu szpitalnym, w pobliżu dyżurki policyjnej. Decyzja dyplomaty, aby przeprowadzić rozmowę z człowiekiem z CIA w tym ruchliwym, jasnym korytarzu, podyktowana została faktem, że było to miejsce ruchliwe – pielęgniarki i salowe, lekarze i specjaliści przechodzili tędy nieustannie, naradzając się ze sobą i odbierając telefony, które nie przestawały dzwonić. W tych warunkach było mało prawdopodobne, aby Conklin pozwolił sobie na głośny, ostry spór. Dyskusja mogła być pełna oskarżeń, lecz spokojna; ambasador mógł w takich okolicznościach więcej zdziałać dla sprawy.

– Bourne nawiązał kontakt – rzekł Havilland.

– Wyjdźmy na zewnątrz – powiedział Conklin.

– Nie możemy – stwierdził dyplomata. – Lin jest w bardzo ciężkim stanie, ale może za chwilę będziemy mogli się z nim zobaczyć. Nie wolno nam stracić tej okazji, a lekarz wie, że tu jesteśmy.

– Wejdźmy więc z powrotem do środka.

– W dyżurce jest pięciu innych ludzi. Chyba panu nie mniej niż mnie zależy na tym, aby nas nie podsłuchiwano.

– Chryste! Boi się pan o swój tyłek, co?

– Muszę myśleć o nas wszystkich. Nie o jednym czy drugim, ale o wszystkich!

– Czego pan ode mnie chce?

– Kobiety, oczywiście. Wie pan o tym.

– Oczywiście, wiem. Co jest mi pan gotów zaoferować?

– O, Boże, Jasona Bourne'a!

– Chcę Dawida Webba. Chcę męża Marie. Muszę się dowiedzieć, że żyje i że jest bezpieczny w Hongkongu. Chcę go zobaczyć na własne oczy.

– To niemożliwe.

– Niech mi pan lepiej powie dlaczego.

– Zanim się ujawni, chce rozmawiać ze swoją żoną przez trzydzieści sekund. Taka jest umowa.

– Powiedział pan przed chwilą, że to on nawiązał kontakt!

– Tak. Nie mogliśmy tego zrobić bez Marie Webb.

– Pokonaliście mnie – rzekł Conklin ze złością.

– On postawił swoje własne warunki, nie różniące się w zasadzie od pańskich. Obaj byliście…

– Co to były za warunki? – przerwał człowiek z CIA.

– Gdyby zatelefonował, oznaczałoby to, że ma oszusta, to była umowa dwustronna.

– Jezu! Dwustronna?

– Obie strony na to przystały.

– Wiem, co to oznacza! Wpychacie mnie w otchłań, to wszystko.

– Niech pan mówi ciszej… Jego warunek był taki, że jeżeli w ciągu trzydziestu sekund nie przyprowadzimy jego żony, to ten, kto będzie przy telefonie, usłyszy wystrzał, oznaczający, że morderca nie żyje, że Bourne go zabił.

– Dobry stary Delta. – Na ustach Conklina pojawił się nikły uśmiech. – Nigdy nie tracił okazji zastawienia pułapki. Przypuszczam, że miał jeszcze jakieś dodatkowe wymagania, zgadza się?

– Tak – przyznał Havilland ponuro. – Miejsce wymiany ma być ustalone wspólnie…

– Nie dwustronnie?

– Niech się pan przymknie!… Będzie mógł wówczas zobaczyć swoją żonę idącą samą i o własnych siłach. Gdy to go zadowoli, wyjdzie razem ze swoim więźniem, którego będzie prawdopodobnie trzymał pod strzałem, i wymiana dojdzie do skutku. Od pierwszego kontaktu do dokonania wymiany wszystko ma się odbyć w ciągu kilkunastu minut, najwyżej pół godziny.

– W rytmie marsza, gdzie nikt nie wykona żadnego zbędnego kroku – przytaknął Conklin. – Jeżeli mu nie odpowiedzieliście, to skąd wiecie, że nawiązał kontakt?

– Lin zablokował numer telefonu i uruchomił drugie połączenie z Yictoria Peak. Bourne'owi powiedziano, że linia chwilowo nie działa, a gdy usiłował to sprawdzić – co w tym wypadku musiał zrobić – został połączony z Victoria Peak. Trzymaliśmy go na linii wystarczająco długo, aby namierzyć automat telefoniczny, z którego dzwonił. Wiemy, gdzie jest. Nasi ludzie są teraz w drodze, mają rozkaz pozostać w ukryciu. Jeżeli on coś wyczuje lub zauważy, zabije ich.

– Trop? – Aleks wpatrywał się w twarz dyplomaty niezbyt życzliwie. – I on pozwolił się wciągnąć w tę długą rozmowę?

– Jest w stanie skrajnego podniecenia, na to liczyliśmy.

– Webb, możliwe – stwierdził Conklin – ale nie Delta. Nie wtedy, kiedy o tym myśli.

– Będzie dzwonił – upierał się Havilland. – Nie ma wyboru.

– Może tak, a może nie. Ile czasu minęło od jego ostatniego telefonu?

– Dwanaście minut – odrzekł ambasador spoglądając na zegarek.

– A od pierwszego?

– Około pół godziny.

– I za każdym razem, kiedy dzwoni, pan o tym wie?

– Tak. Informacja jest przekazywana do McAllistera.

– Niech pan zadzwoni i dowie się, czy Bourne telefonował jeszcze raz.

– Czemu?

– Ponieważ, jak pan to ujął, znajduje się w stanie skrajnego podniecenia i będzie dzwonił nadal. Nie może nad sobą zapanować.

– Co pan usiłuje przez to powiedzieć?

– Że być może popełniliście błąd.

– Gdzie? W jaki sposób?

– Tego nie wiem, ale znam Deltę.

– Co mógłby zrobić, gdyby nie dotarł do nas?

– Zabijać – skwitował Aleks.

Havilland odwrócił się, rozejrzał po zatłoczonym korytarzu i ruszył w stronę recepcji. Powiedział parę słów do pielęgniarki; skinęła głową. Podniósł słuchawkę. Rozmawiał krótko. Wrócił do Conklina niezadowolony.

– To dziwne – zauważył. – McAllister ma podobne odczucia jak pan. Edward przypuszczał, że Bourne będzie dzwonił co pięć minut, skoro czekał już tak długo.

– Tak?

– Dano mu do zrozumienia, że linia telefoniczna może zacząć działać lada moment. – Ambasador pokręcił głową z niedowierzaniem. – Wszyscy jesteśmy zbyt spięci. Wytłumaczenia mogą być różne – od monet do automatu aż po rozstrój żołądka włącznie.

W drzwiach dyżurki ukazał się brytyjski lekarz.

– Panie ambasadorze?

– Co z Linem?

– To nadzwyczajny człowiek. To, przez co przeszedł, zabiłoby prawdopodobnie konia, ale przecież nie ustępuje mu prawie wielkością, a poza tym zwierzę nie wykazuje takiej woli życia.

– Czy możemy go zobaczyć?

– To nie miałoby sensu, jest nadal nieprzytomny. Budzi się co pewien czas, ale nic nie kojarzy. Każda minuta odpoczynku, gdy jego stan się nie zmienia, daje nadzieję.

– Rozumie pan chyba, jakie to ważne, byśmy z nim porozmawiali.

– Tak, panie Havilland. Może nawet bardziej, niż się panu wydaje. Wie pan o tym, że to ja ponoszę winę za ucieczkę tej kobiety…

– Wiem – przyznał dyplomata. – Mówiono mi też, że jeśli udało jej się pana oszukać, znaczy to, że oszukała najlepszego specjalistę w Klinice Mayo.

– Wątpliwe, choć miło mi słyszeć, że jestem fachowcem. Niestety, czuję się idiotycznie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc panu i memu przyjacielowi majorowi Linowi. To ja postawiłem diagnozę, ja popełniłem błąd, nie on. Jeżeli przeżyje następną godzinę, jest szansa, że będzie żył. W takim przypadku przywiozę go do panów i będziecie mogli go pytać, pod warunkiem jednak, że pytania będą krótkie i proste. Jeżeli uznam, że jego stan się pogarsza, również panów zawiadomię.