Выбрать главу

Quel dommage.

Telefon nadal był zajęty. Do licha, Marie!

Nagle zamarł w bezruchu, zamieniając się na kilka bolesnych sekund w bryłę rozpalonego gorączką lodu. Kiedy wreszcie udało mu się pokonać opór stężałych mięśni, wypadł z gabinetu i popędził korytarzem, przewracając dwóch studentów i kolegę z wydziału, którzy nie zdążyli usunąć mu się z drogi.

Dojechał do domu i wdepnął z całej siły hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Webb wyskoczył z auta, nie zamykając za sobą drzwi i pognał ścieżką prowadzącą do wejścia. Tuż przed werandą zwolnił, a potem przystanął, nie mogąc nagle złapać tchu;

drzwi domu były otwarte, a obok na ścianie widniał wyraźny, krwawy odcisk dłoni.

Wpadł do środka, wywracając wszystko, co stało mu na drodze. Zaczął przeszukiwać parter, rozrzucając meble i sprzęty, a potem ruszył powoli na górę, niosąc ze sobą dwie bryły granitu, w jakie zamieniły się jego dłonie. Nerwy miał napięte do ostateczności, a instynkt zabójcy powrócił z taką samą siłą, z jaką został odciśnięty krwawy ślad przy wejściu. Wiedział, że stał się znowu śmiercionośnym narzędziem, jakim był Jason Bourne, lecz nie miał nic przeciwko temu. Jeżeli na górze znajdzie swoją żonę, zabije każdego, kto zechce ją skrzywdzić – lub kto już to zrobił.

Dotarłszy na piętro przypadł płasko do podłogi i pchnął ostrożnie drzwi sypialni.

Eksplozja, która nastąpiła w ułamek sekundy potem, oderwała fragment ściany w hallu. Webb przetoczył się w przeciwnym kierunku;

nie miał broni, ale miał zapalniczkę. Wyjął ją, wyszarpnął z kieszeni garść luźnych, zapisanych kartek, jakie zawsze noszą ze sobą wszyscy nauczyciele, zmiął je w ciasną kulę i podpalił, po czym cisnął do wnętrza sypialni. Jednocześnie uniósł ostrożnie głowę i obrzucił szybkim spojrzeniem wąski hali, po czym dwa, trzy razy mocno uderzył stopami w podłogę.

Nic, żadnej reakcji. Dwa pozostałe pokoje były puste. Jeżeli w domu czaił się jeszcze jakiś nieprzyjaciel, to mógł być tylko w sypialni. Kapa na łóżku zajęła się ogniem; wysokie płomienie sięgały już sufitu. Jeszcze kilka sekund.

Teraz!

Rzucił się do pokoju i chwyciwszy płonącą kapę zatoczył nią błyskawiczne koło, sam zaś padł na podłogę i odtoczył się na bok. Kapa rozpadła się na zwęglone, dogasające fragmenty, a on znieruchomiał, oczekując w każdej chwili bolesnego szarpnięcia pocisku rozrywającego mu ramię lub bark, ale wiedząc jednocześnie, że mimo to i tak rozprawiłby się z przeciwnikiem. Boże! Jason Bourne wrócił!

Jednak Marie nie było w pokoju. Panowała cisza. Na środku pomieszczenia stał przymocowany do trójnogu karabin, którego spust połączono z drzwiami za pomocą zwyczajnego drutu. Lufa była ustawiona pod takim kątem, żeby wypalić w pierś każdemu, kto by wszedł do sypialni. Podniósłszy się z podłogi zadeptał dogasające płomienie, po czym włączył lampę.

Marie! Marie!

Wtedy to zobaczył: zapisana kartka papieru, leżąca na poduszce po jej stronie łóżka:

Żona za żonę, Jawnie Bourne. Twoja jest ranna, ale żyje, w przeciwieństwie do mojej. Jeśli wykażesz się inteligencją i dopisze ci szczęście, domyślisz się, gdzie możesz mnie znaleźć. Być może uda nam się dogadać, bo ja także mam wielu wrogów, a jeżeli nie, to cóż znaczy śmierć jeszcze jednej kobiety?

Webb krzyknął przeraźliwie i padł na łóżko, usiłując powstrzymać rozpaczliwe wycie, które cisnęło mu się do gardła, i opanować pulsujący w skroniach niesamowity ból. Nagle ogarnął go okrutny, obojętny spokój; odwrócił się na plecy i wpatrzył w sufit. Powróciły ukryte za gęstą mgłą wspomnienia, o których istnieniu nie wiedział nawet Morris Panov. Ciała padające pod ciosami jego noża, szarpane eksplozjami pocisków – to nie były urojone zabójstwa, lecz jak najbardziej realne. Zrobili z niego kogoś, kim nie był, i uczynili to lepiej, niż się spodziewali. Ponownie stał się mitem, człowiekiem, który w ogóle nie powinien istnieć. Musiał. Musiał to zrobić, żeby przeżyć, nie zadając sobie pytania, kim właściwie jest.

W tej chwili poznał dokładnie dwóch ludzi, którzy w nim żyli. O jednym z nich zawsze będzie pamiętał, bo nim właśnie pragnął pozostać, lecz na jakiś czas musiał przemienić się w drugiego, którym pogardzał.

Jason Bourne podniósł się z łóżka i podszedł do wnękowej szafy. Sięgnął w górę ręką i odkleił przyczepiony do sufitu kawałek samoprzylepnej taśmy, po czym wyjął ukryty pod nią klucz, włożył go do zamka trzeciej od góry szuflady i przekręcił. W szufladzie znajdowały się dwa rozmontowane pistolety, cztery kawałki cienkiego, mocnego drutu nawinięte na szpulki łatwo mieszczące się w dłoni, trzy paszporty wystawione na trzy różne nazwiska i sześć ładunków wybuchowych zdolnych wysadzić w powietrze spore pomieszczenia. Był gotów użyć wszystkich tych narzędzi. Dawid Webb odnajdzie swoją żonę albo Jason Bourne zamieni się w terrorystę, o jakim nikomu nie śniło się nawet w najgorszych koszmarach. Nie obchodziło go to. Zbyt wiele mu zabrano. Nie mógł już tego dłużej wytrzymać.

Bourne sprawnymi ruchami złożył drugi pistolet i z trzaskiem zamknął magazynek; oba pistolety były gotowe, tak jak on sam. Podszedł do łóżka i ponownie położył się na wznak. Wiedział, że już wkrótce w jego głowie zrodzi się precyzyjny, niezawodny plan i wtedy rozpocznie się polowanie. Znajdzie ją, żywą lub martwą. Jeżeli będzie martwa, zacznie zabijać, i będzie zabijał bez końca.

Ktokolwiek to był, nie ukryje się przed nim. Nie przed Jasonem Bourne'em.

ROZDZIAŁ 5

Z trudem nad sobą panując zdawał sobie sprawę, że o spokoju nie może być nawet mowy. Jego dłoń zacisnęła się na kolbie pistoletu, podczas gdy przez głowę przebiegały mu z szybkością wystrzeliwanych z automatycznej broni pocisków surrealistyczne, natrętne obrazy. Przede wszystkim nie wolno mu leżeć bezczynnie;

musi być w ruchu. Musi wstać i zacząć działać!

Departament Stanu. Ludzie, których poznał podczas długich miesięcy spędzonych w ukrytym gdzieś w lasach Wirginii ośrodku leczniczym; uparci, opanowani obsesją ludzie, wypytujący go niemal bez przerwy i podsuwający dziesiątki fotografii, dopóki Mo Panov kategorycznie nie nakazał im przestać. Zapamiętał ich nazwiska i zapisał je sobie, przypuszczając, że być może pewnego dnia będzie chciał się dowiedzieć, kim są. Powodowała nim wyłącznie ukryta głęboko w jego wnętrzu nieufność, bo przecież nie tak dawno temu właśnie ci ludzie usiłowali go zabić. Nigdy nie zapytał wprost o ich nazwiska, a oni nigdy nie przedstawiali mu się inaczej jak Harry, Bili lub Sam, uważając zapewne, iż ujawnienie prawdziwych tożsamości jeszcze bardziej zamąci mu w głowie. Ale jemu udało się zapamiętać to, co dostrzegł na plakietkach identyfikacyjnych przyczepionych do nienagannie odprasowanych marynarek, a następnie spisał imiona i nazwiska na kartkach papieru, które znajdowały się w oddanym do jego dyspozycji biurku, i przekazał odwiedzającej go codziennie Marie, wraz z prośbą, żeby dobrze je ukryła.

Później żona wyznała mu, iż choć postąpiła zgodnie z jego życzeniem, to uważała tę podejrzliwość za nieuzasadnioną i przesadną. Jednak pewnego dnia, zaledwie kilka minut po gorącej dyskusji z ludźmi z Waszyngtonu, Dawid ubłagał ją, żeby natychmiast pojechała do banku, kazała otworzyć skrytkę i włożyła do niej jeden, dosłownie jeden włos, a następnie wyszła, pojeździła trochę po mieście i wróciła po jakichś dwóch godzinach, by sprawdzić, czy go tam jeszcze znajdzie.

Nie znalazła. Na pewno nie wyparował, a wypaść mógłby tylko wtedy, gdyby skrytka była ponownie otwierana. Dostrzegła go na podłodze przy drzwiach sejfu.

– Skąd wiedziałeś? – zapytała go następnego dnia.

– Jeden z przesłuchujących mnie przyjaciół zagalopował się i próbował mnie sprowokować. Mo musiał wyjść na kilka minut, a on w tym czasie oskarżył mnie, że udaję amnezję i ukrywam przed nimi istotne wiadomości. Wiedziałem, że wkrótce przyjdziesz, więc postanowiłem podjąć grę i sprawdzić, jak daleko się posuną… Jak daleko mogą się posunąć.

Nie było nic świętego wtedy, nie było nic świętego także i teraz. Symetria od razu rzucała się w oczy. Strażnicy zostali wycofani, ale nawet wówczas, kiedy mu towarzyszyli, ich zadanie polegało głównie na prowokowaniu i badaniu jego reakcji, jakby to on sam prosił o wzmocnioną ochronę, a nie uległ naleganiom jakiegoś Edwarda McAllistera. Potem, zaledwie kilka godzin później, nastąpiło porwanie Marie, dokładnie według scenariusza przepowiedzianego przez nerwowego mężczyznę o martwych oczach; zbyt dokładnie. A teraz okazuje się, że wspomniany Edward McAllister przebywa piętnaście tysięcy mil stąd, tam gdzie według jego własnych słów znajduje się źródło wszystkich problemów. Czyżby podsekretarz stanu pracował na dwie strony? Czyżby został przekupiony w Hongkongu? Czy zdradził swój kraj, podobnie jak człowieka, którego przysiągł strzec? Czy to naprawdę możliwe? Cokolwiek to jednak było, to wśród wszystkich nieprzeniknionych tajemnic znajdował się kryptonim „Meduza”. Podczas przesłuchań, którym go poddawano, słowo to nie padło ani razu, nikt nie uczynił na ten temat najmniejszej wzmianki. Było to ze wszech miar zdumiewające; zupełnie jakby otoczony ścisłą tajemnicą batalion złożony z morderców i psychopatów nigdy nie istniał, a jego nazwa zniknęła ze wszystkich dokumentów. Ale on wiedział, że musi zacząć właśnie od tego.