– Edwardzie, zbyt wiele informacji naraz. Pogubiłem się w tym wszystkim. Kto sprowadził Jasona Bourne'a z powrotem do Azji?
– Oczywiście Francuz. Jego zdolny uczeń, z którego ciągnął zyski, zdradził go. Chciał się zemścić i wiedział, gdzie znaleźć jedynego człowieka, który mógł mu w tym pomóc: był nim jego towarzysz z „Meduzy”, prawdziwy Jason Bourne.
– Meduza! – szepnął Sheng z obrzydzeniem.
– Bez względu na ich reputację w niektórych oddziałach panowało niezwykle silne poczucie lojalności. Kiedy człowiekowi uratowano życie, on tego nie zapomina.
– Skąd ci przyszedł do głowy ten niedorzeczny pomysł, że ja mógłbym mieć cokolwiek wspólnego z człowiekiem, którego nazywasz zabójcą…
– Proszę cię, Sheng – przerwał mu analityk. – Za późno na wykręty. Rozmawiamy. Odpowiem jednak na twoje pytanie. Wskazywał na to sposób, w jaki dokonano kilku kolejnych zabójstw. Zaczęło się od wicepremiera Chin i czterech innych ludzi w Tsimshatsui. Wszyscy oni byli twoimi wrogami. A któregoś wieczoru na Kai Tak dwaj spośród twoich najbardziej pyskatych oponentów wchodzący w skład chińskiej delegacji – byli obiektem zamachu bombowego. Krążyły również pogłoski, jak to zwykle w świecie przestępczym. Mówiono szeptem o wiadomościach przesyłanych pomiędzy Makau i Guangdongiem, o potężnych ludziach w Pekinie – a zwłaszcza o jednym posiadającym bezgraniczną władzę. A na koniec było jeszcze dossier. Wszystko się zsumowało. Ty.
– Dossier? A cóż to takiego, Edwardzie? – zapytał Sheng siląc się na stanowczość. – Skąd ta nieoficjalna, nie protokołowana rozmowa między nami?
– Myślę, że wiesz.
– Jesteś wybitnym człowiekiem. Wiesz, że bym nie pytał, gdybym to wiedział. Nie będziemy chyba tak dreptać w miejscu.
– Wybitny biurokrata trzymany na zapleczu, czy nie chciałbyś tego dodać?
– Prawdę mówiąc, spodziewałem się dla ciebie czegoś więcej. To ty dyktowałeś niemal wszystkie posunięcia swoim tak zwanym negocjatorom w czasie konferencji handlowych. I wszyscy wiedzą, że wykonałeś w Hongkongu wielką pracę. Zanim wyjechałeś, Waszyngton sprawował prawie całkowitą kontrolę nad tym terytorium.
– Zdecydowałem się przejść na emeryturę, Sheng. Oddałem mojemu rządowi dwadzieścia lat swojego życia, ale nie podaruję mu mojej śmierci. Nie dam się wciągnąć w zasadzkę i zastrzelić ani podłożyć sobie bomby. Nie stanę się celem dla terrorystów, niezależnie od tego, czy jest to tutaj, czy w Iranie, czy w Bejrucie. Pora, abym pomyślał o sobie, o swojej rodzinie. Czasy się zmieniają, zmieniają się ludzie, a życie jest drogie. Moja emerytura i moje perspektywy są dużo gorsze od tych, na jakie zasługuję.
– Zgadzam się z tobą całkowicie, Edwardzie, ale co to ma wspólnego ze mną? Razem prowadziliśmy pertraktacje – byliśmy oczywiście przeciwnikami, jak na sali sądowej – ale z pewnością nie wrogami stosującymi przemoc. I cóż to, na miły Bóg, za głupota z moim nazwiskiem wymienianym przez tych szakali z Kuomintangu?
– Daruj mi. – Analityk popatrzył na Bourne'a. – Cokolwiek powiedział ci nasz wspólny znajomy, nie były to jego własne słowa, lecz moje. Twoje nazwisko nie padło na Yictoria Peak i nie było tam też żadnego, Tajwańczyka, kiedy przesłuchiwaliśmy twojego człowieka. Kazałem mu to powiedzieć, ponieważ ma to dla ciebie pewne znaczenie. Co do twojego nazwiska, to może je poznać jedynie niewielki krąg osób. Znajduje się ono w dossier, o którym wspomniałem, a które zabezpieczone jest w moim biurze w Hongkongu. Widnieje na nim znak „Nadzwyczajne Środki Bezpieczeństwa”. Istnieje tylko jeden duplikat tego dossier, przechowywany w podziemiach w Waszyngtonie, do którego mam wyłączny dostęp. Jednakże, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego, powiedzmy katastrofa lotnicza, lub gdybym zginął czy został zamordowany – dossier zostanie przekazane do Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Gdyby informacje w nim zawarte dostały się w niepowołane ręce, mogłoby to mieć katastrofalne skutki dla całego Dalekiego Wschodu.
– Jestem zaintrygowany, Edwardzie, twoją szczerością, choć nie są to pełne informacje.
– Spotkaj się ze mną, Sheng. I przynieś pieniądze, dużo pieniędzy – amerykańskich. Nasz wspólny znajomy twierdzi, że w Guang-dongu są wzgórza, gdzie twoi ludzie przylatywali, aby się z nim zobaczyć. Spotkaj się tam ze mną jutro między godziną dziesiątą a północą.
– Muszę zaprotestować, mój przyjacielu i adwersarzu. Nie dałeś mi żadnej zachęty.
– Mogę zniszczyć obydwie kopie tego dossier. Przysłano mnie tutaj, żebym zbadał pogłoski dochodzące z Tajwanu, pogłoski tak szkodliwe dla naszych interesów, że gdyby się okazało, iż zawierają choć odrobinę prawdy, zapoczątkowałoby to całą lawinę wypadków, które przerażają każdego. Sądzę, że te pogłoski nie są bezpodstawne i jeżeli się nie mylę, mogą one doprowadzić prosto do mojego dawnego partnera z chińsko-amerykańskich negocjacji handlowych. Nie mogłoby się to odbywać bez jego udziału… Jest to moje ostatnie zadanie, Sheng, a kilka moich słów może sprawić, że to dossier zniknie z powierzchni Ziemi. Zdementuję po prostu te pogłoski jako całkowicie fałszywe i niebezpieczne, spreparowane przez twoich wrogów z Tajwanu. Ci nieliczni, którzy o tym wiedzą, uwierzą mi, daję na to moje słowo. Dossier pójdzie wówczas na przemiał. Kopia w Waszyngtonie – również.
– Nadal nie powiedziałeś mi, dlaczego właściwie powinienem cię słuchać!
– Syn taipana z Kuomintangu będzie to wiedział. Przywódca spisku w Pekinie będzie wiedział. Człowiek, który jutro rano może zostać zniesławiony i ścięty, na pewno będzie wiedział.
Przerwa trwała długo, w słuchawce słychać było nierówny oddech. W końcu Sheng przemówił.
– Wzgórza w Guangdongu. On zna miejsce.
– Tylko jeden helikopter – rzekł McAllister. – Ty i pilot, nikogo więcej.
ROZDZIAŁ 37
Ciemności. Postać ubrana w mundur żołnierza piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych zeskoczyła z muru na tyłach terenu otaczającego dom na Yictoria Peak. Mężczyzna podczołgał się w lewo, minął splątane zwoje drutu kolczastego wypełniające przestrzeń, gdzie odcinek muru został zniszczony, i posuwał się dalej skrajem posiadłości. Kryjąc się w cieniu, przebiegł przez trawnik w kierunku narożnika domu. Popatrzył na zdemolowane wykuszowe okna należące do pomieszczenia, które stanowiło kiedyś duży wiktoriański gabinet. Przed roztrzaskaną framugą, z której sterczały odłamki rozbitej szyby, stał na warcie żołnierz piechoty morskiej z bronią typu M-16 opartą niedbale na trawie – lufę karabinu przytrzymywał ręką – i z pistoletem automatycznym kalibru 0.45 przymocowanym do pasa. Dodatkowe wyposażenie w karabin oprócz broni krótkiej świadczyło o stanie najwyższej gotowości; intruz rozumiał to doskonale i uśmiechnął się widząc, że wartownik nie uważał za konieczne trzymać swojego M-16 w rękach. Marines nie mieli zwyczaju trzymać broni w pozycji gotowej do strzału. Kolbą karabinu można było roztrzaskać człowiekowi głowę, zanim zdążyłby się zorientować, że użyto jej przeciwko niemu. Intruz czekał na dogodny moment; moment taki nadszedł, gdy wartownik wciągnął głęboko powietrze i przymykając na krótką chwilę oczy ziewnął przeciągle. Intruz, pochylony, wybiegł błyskawicznie zza rogu, zarzucając pętlę garoty na szyję wartownika. Trwało to sekundy. Wartownik nie wydał prawie żadnego odgłosu.
Morderca zostawił ciało tam, gdzie upadło, było to bowiem najciemniejsze miejsce. Większość reflektorów znajdujących się z tyłu domu została uszkodzona wskutek eksplozji. Mężczyzna wstał i prześlizgnął się chyłkiem w stronę drugiego narożnika budynku, gdzie wyjął papierosa i przypalił go wątłym płomieniem zapalniczki gazowej. Następnie wynurzył się z mroku i idąc niedbałym krokiem okrążył róg domu i skierował się ku wypalonym drzwiom balkonowym, gdzie na kamiennych schodach stał na posterunku drugi żołnierz. Intruz trzymał papierosa w lewej ręce, tak że zaciągając się mógł jednocześnie zasłonić nią twarz.
– Na papieroska? – zapytał strażnik.
– No. Nie mogłem spać – odrzekł mężczyzna z amerykańskim akcentem z południowego zachodu.
– Te pieprzone prycze nie nadają się do spania. Wystarczy na którąś usiąść i… Ej, czekaj no! Kim ty, do cholery, jesteś?
Strażnik nie miał żadnej szansy wymierzyć z karabinu. Intruz błyskawicznie wbił nóż prosto w gardło mężczyzny, jednym precyzyjnym ruchem pozbawiając go głosu, a także życia. Morderca przeciągnął zwłoki za róg budynku i pozostawił w ciemności. Wytarł ostrze o mundur zabitego człowieka, ukrył nóż pod kurtką i zawrócił w stronę drzwi. Wszedł do domu.
Szedł długim, słabo oświetlonym korytarzem, na końcu którego przed szerokimi, rzeźbionymi drzwiami stał trzeci żołnierz. Strażnik opuścił broń i spojrzał na zegarek.
– Wcześnie przychodzisz – powiedział. – Mam zejść z posterunku dopiero za godzinę i dwadzieścia minut.