Dawid sięgnął po leżący przy telefonie notatnik i zaczął sporządzać dokładną listę. Z każdą upływającą godziną dotychczasowe drobiazgi nabierały coraz większego znaczenia, a tych godzin pozostawało mu coraz mniej. Dochodziła już jedenasta. Port błyszczał w promieniach słońca zbliżającego się do najwyższego punktu swojej wędrówki. Do 16.30, kiedy zamierzał zająć dogodne stanowisko, by ruszyć w ślad za wychodzącym z pracy, nieszczerze uśmiechniętym Liangiem, miał jeszcze sporo do zrobienia.
Trzy minuty później lista była gotowa. Wydarł kartkę, podniósł się z łóżka i sięgnął po wiszącą na krześle marynarkę, kiedy nagle ciszę hotelowego pokoju rozdarł dzwonek telefonu. Musiał zacisnąć powieki i naprężyć niemal każdy mięsień, by nie rzucić się w jego stronę i nie podnieść słuchawki; nie wiadomo skąd pojawiła się opętańcza nadzieja, że usłyszy w niej głos Marie. Nie wolno mu tego zrobić. Instynkt. Jason Bourne. Jeśli odbierze telefon, ujawni miejsce swojego pobytu. Odwrócił się i wyszedł pospiesznie z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Wrócił dziesięć po dwunastej, z kilkoma cienkimi torbami. Widniały na nich nadruki różnych sklepów mieszczących się w Centrum Handlowym „Nowy Świat”. Rzuciwszy je na łóżko zaczął rozpakowywać zakupy. Znajdowały się wśród nich: ciemny płaszcz przeciwdeszczowy, zbliżony kolorem kapelusz, para szarych półbutów na gumowej podeszwie, czarne spodnie i również czarny sweter. To był jego strój na wieczór. Pozostałe torby zawierały zwój wędkarskiej żyłki o wytrzymałości czterdziestu kilogramów z dwoma dużymi przelotkami, mniej więcej półkilogramowy mosiężny przycisk do papierów w kształcie miniaturowej sztangi, szpikulec do kruszenia lodu, a także ostry nóż myśliwski o wąskim, dziesięciocentymetrowym ostrzu. Tę nie czyniącą hałasu broń będzie nosił przy sobie w dzień i w nocy. Pozostała mu do kupienia jeszcze tylko jedna rzecz.
Przeglądając sprawunki w pewnej chwili uświadomił sobie, że przeszkadza mu jakieś migające na granicy pola widzenia światełko. Irytowało go, że nie może ustalić jego źródła, choć był pewien, że nie jest ono wytworem jego umysłu. Rozglądając się po pokoju skierował spojrzenie na nocny stolik; wpadające przez okna promienie słońca oświetlały stojący tam telefon – w dolnej części aparatu zapalała się i gasła mała, czerwona kropka informując, że osoba zajmująca pokój otrzymała jakąś wiadomość i jest proszona o jej odebranie. Dawid podszedł do stolika, zapoznał się z umieszczoną w plastikowej okładce instrukcją, podniósł słuchawkę i nacisnął odpowiedni guzik.
– Słucham, panie Cruett? – rozległ się głos telefonistki.
– Zdaje się, że jest dla mnie jakaś wiadomość?
– Owszem. Pan Liang próbował skontaktować się z panem, ale…
– Wydaje mi się, że jasno się wyraziłem – przerwał jej Webb. – Miano mnie nie niepokoić do chwili, aż wydam odmienne polecenie.
– Tak, proszę pana, ale pan Liang jest zastępcą dyrektora… Jego pierwszym zastępcą… To podobno bardzo pilna sprawa. Dzwoni od godziny co kilka minut. Zaraz pana z nim połączę, sir.
Dawid szybko odłożył słuchawkę. Jeszcze nie był przygotowany do rozmowy z Liangiem, czy też, by ująć to bardziej precyzyjnie, Liang nie był gotowy do rozmowy z nim. Nie osiągnął jeszcze stanu, do jakiego Dawid miał zamiar go doprowadzić. Na pewno był mocno przestraszony, niewykluczone, że znajdował się już na granicy paniki, ponieważ stanowił pierwsze, najmniej ważne ogniwo i spaprał paskudnie robotę, nie umieszczając wskazanego człowieka w specjalnie przygotowanym, wyposażonym w podsłuch apartamencie. Jednak Dawidowi nie wystarczała granica paniki; chciał zepchnąć Lianga za jej krawędź. Najpewniejszym i najszybszym sposobem było uniemożliwienie mu złożenia jakichkolwiek wyjaśnień i usprawiedliwienia się przed chlebodawcami.
Webb wepchnął zakupione rzeczy do szuflad, wrzucił tam jeszcze przedmioty wyjęte z lotniczej torby i ukrył między nimi linkę z przelot-kami, a następnie postawił przycisk na biurku i wsadził nóż do kieszeni marynarki. Kiedy spojrzał na szpikulec do lodu, uderzyła go dziwna myśclass="underline" wystraszony człowiek może łatwo wpaść w panikę na widok jakiejś przerażającej rzeczy. Ujął ostrożnie szpikulec przez chusteczkę, wytarł go starannie, po czym przeszedł do niewielkiego przedpokoju i wbił śmiercionośne narzędzie w białą ścianę naprzeciwko drzwi, mniej więcej na poziomie oczu. Rozległ się dzwonek telefonu;
brzęczał bez przerwy, jak oszalały. Webb wyślizgnął się z pokoju, pobiegł w kierunku wind, schował się za zakrętem korytarza i wysunął ostrożnie głowę.
Nie omylił się; błyszczące, metalowe drzwi otworzyły się, z windy wypadł Liang i pognał do pokoju Webba. Dawid wychylił się nieco bardziej, obserwując, jak zastępca dyrektora naciska nerwowo przycisk dzwonka, a potem zaczyna coraz głośniej stukać w drzwi.
Na piętrze zatrzymała się następna winda i wyszły z niej dwie roześmiane pary. Kiedy mijały Webba, jeden z mężczyzn spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wzruszył nieznacznie ramionami. Dawid ponownie skoncentrował uwagę na Liangu. Wicedyrektor dosłownie szalał pod drzwiami, na przemian dzwoniąc i waląc w nie pięścią. W pewnej chwili przestał i przyłożył na moment ucho do drewnianej powierzchni, a następnie, najwidoczniej usatysfakcjonowany, wydobył z kieszeni pęk kluczy i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Dawid w ostatniej chwili cofnął głowę. Nie musiał teraz nic widzieć; wystarczy, że będzie słyszał.
Oczekiwanie nie trwało zbyt długo. Do jego uszu dobiegł zduszony, przerażony krzyk, a zaraz potem głośne trzaśniecie drzwi. Tkwiący w ścianie szpikulec spełnił swoje zadanie. Dawid wysunął ostrożnie głowę: zdyszany Liang stał przy windach, chwiejąc się wyraźnie na nogach i naciskając raz po raz przycisk. Wreszcie zadźwięczał elektroniczny sygnał, metalowe drzwi rozsunęły się i wicedyrektor wskoczył do windy.
Dawid nie miał jeszcze sprecyzowanego planu, ale wiedział mniej więcej, co powinien zrobić, był to bowiem jedyny i najbardziej oczywisty sposób postępowania. Wróciwszy biegiem do pokoju chwycił słuchawkę i naciskając w pośpiechu klawisze wybrał zapamiętany numer.
– Tu portiernia – rozległ się przyjemny głos. Chyba Hindus, pomyślał Dawid.
– Czy mówię z szefem portierni?
– Tak, proszę pana.
– Na pewno? Nie z którymś z pomocników?
– Niestety, nie. A z którym konkretnie życzy pan sobie mówić?
– Wolę z panem – odparł Webb. – Chodzi mi o sprawę, która musi być załatwiona z największą dyskrecją. Czy mogę na pana liczyć? Potrafię się odpowiednio odwdzięczyć.
– Czy jest pan gościem naszego hotelu?
– Tak.
– Jak się domyślam, nie wchodzi w grę nic, co by mogło nas narazić na jakieś straty lub nieprzyjemności?
– Wręcz przeciwnie. Dzięki temu umocnicie jeszcze bardziej swoją renomę.
– Jestem do pańskich usług, sir.
Ustalono, że limuzyna prowadzona przez najbardziej doświadczonego kierowcę podjedzie za dziesięć minut do bocznego wyjścia na Salisbury Road. Za swoją gotowość do współpracy, a także za to, że nie wprowadzi do komputera nazwiska klienta, portier otrzyma dwieście dolarów. Jeden z boyów zaprowadzi pana Cruetta do windy dla personelu, która zwiezie go do podziemia, skąd wychodzi się prosto na Salisbury Road.
Pozbywszy się ustalonej sumy, Dawid zajął miejsce na tylnym siedzeniu daimiera. Z zadowoleniem stwierdził, że za kierownicą siedzi ubrany w uniform niemłody już mężczyzna o znudzonym wyrazie twarzy, z trudem zmuszający się do okazania uprzejmości.
– Dzień dobry panu! Nazywam się Pak-fei i zapewniam pana, że na pewno będzie pan ze mnie zadowolony. Pan mi powie, gdzie chce jechać, a ja pana tam zawiozę! Wiem wszystko!
– Na to właśnie liczyłem – odparł cicho Webb.