– Wykonuję zlecenie, to wszystko. Może pan wziąć, co pan chce, ale proszę mnie nie dotykać. Proszę!-
Ogarnięty niesmakiem Webb podszedł do pobitego kierowcy, który dźwigał się na kolana. Z kącika ust kapała mu krew.
– Zawsze płacę za to, co biorę – oświadczył Webb handlarzowi, ujmując kierowcę pod ramię i pomagając mu wstać. – Nic ci się nie stało? – zapytał Pak-feia.
– Napyta pan sobie wielkiej biedy – odparł kierowca. W oczach miał strach i trzęsły mu się ręce.
– To nie ma nic wspólnego z tobą. Wu Song świetnie o tym wie, prawda, Wu?
– To ja pana tutaj przywiozłem! – upierał się kierowca.
– Żebym dokonał zakupu – dodał szybko Dawid. – Załatwmy zatem to, po cośmy przyjechali. Ale najpierw zwiąż tych dwóch baranów. Zasłonami. Podrzyj je na pasy.
Pak-fei spojrzał błagalnie na młodego handlarza.
– Wielki chrześcijański Jezu, rób, co ci każe! – zawył Wu Song. – Inaczej mnie pobije! Zerwij zasłony! Zwiąż ich, ty imbecylu!
Trzy minuty później Webb trzymał w ręku dziwnie wyglądający pistolet, pękaty, ale niezbyt duży. To była broń najnowszej generacji;
perforowany, służący jako tłumik cylinder wysuwał się pneumatycznie podczas strzału, redukując liczbę decybeli do takiej, która towarzyszy głośnemu splunięciu – zaledwie splunięciu – bez żadnego uszczerbku dla precyzji strzału, przynajmniej z bliskiej odległości. Magazynek zawierający dziewięć nabojów mieścił się w podstawie kolby, a wymiana trwała nie dłużej niż kilka sekund. Do broni dołączone były trzy zapasowe magazynki – trzydzieści sześć pocisków o sile rażenia magnum 357, które można było wypalić z broni o połowę mniejszej i lżejszej od colta 45.
– Wspaniałe – stwierdził Webb przypatrując się związanym strażnikom i rozdygotanemu kierowcy. – Kto to projektował? Wracała do niego wiedza eksperta. Prawdziwego eksperta. Skąd się brała?
– Być może urazi to pański amerykański patriotyzm – odparł Wu Song – ale jest to ktoś, kto mieszka w Bristolu, w stanie Connecticut. Zdał sobie sprawę, że firma, dla której pracuje, a raczej projektuje, nigdy nie wynagrodzi go odpowiednio do jego wynalazczych talentów. Poprzez pośredników wszedł na rynek międzynarodowy i sprzedał projekt temu, kto dał najwięcej.
– Tobie.
– Ja nie inwestuję. Zajmuję się tylko marketingiem.
– Racja, zapomniałem. Wykonujesz zlecenia.
– Dokładnie tak.
– Komu płacisz?
– Znam tylko numer konta w Singapurze. Nic więcej nie wiem. Oczywiście jestem kryty. Wszystkie przesyłki są konsygnowane.
– Rozumiem. Ile za tę sztukę?
– Niech ją pan weźmie ode mnie w prezencie.
– Śmierdzisz. Nie biorę prezentów od ludzi, którzy śmierdzą. Ile? Wu Song przełknął ślinę.
– Cena katalogowa wynosi osiemset dolarów.
Webb sięgnął do lewej kieszeni i wyciągnął stamtąd plik banknotów. Odliczył osiem studolarówek i wręczył je handlarzowi broni.
– Zapłacone co do centa.
– Zapłacone – potwierdził Chińczyk.
– Zwiąż go – zwrócił się Webb do przerażonego Pak-feia. – No, nie bój się, zwiąż go.
– Rób, co ci każe, idioto!
– A potem wyprowadź wszystkich trzech na zewnątrz. Wzdłuż ściany magazynu, za samochodem. Tak żeby cię nie zobaczył ten przy bramie.
– Szybko! – wrzasnął Song. – On jest w złym humorze!
– Jakbyś zgadł – potwierdził Webb.
Cztery minuty później dwaj strażnicy i Wu Song wymaszerowali niezdarnie wprost w oślepiające popołudniowe słońce, któremu, ku,ch dodatkowej udręce, towarzyszyły roztańczone błyski na falach Portu Wiktorii. Ze związanymi rękami i nogami skrępowanymi w kolanach poruszali się niepewnie i niezdecydowanie. Milczenie gwarantowały tkwiące w ustach strażników bawełniane wkładki. Tego rodzaju środki zabezpieczające nie były potrzebne w przypadku młodego handlarza;
całkowicie sparaliżował go strach.
Kiedy Dawid został sam, postawił swoją porzuconą dyplomatkę na podłodze i szybko przespacerował się po pokoju przyglądając się eksponatom, aż znalazł to, czego szukał. Rozbił szybę kolba pistoletu i omijając wyszczerbione szkło sięgnął po broń, którą miał zamiar się posłużyć – broń, na którą pożądliwie patrzą terroryści całego świata – granaty zegarowe, każdy o sile wybuchu dwudziestofumowej bomby. Skąd wiedział? Jak stal się w tej dziedzinie ekspertem?
Wyjął sześć granatów i sprawdził, czy w każdym znajdują się naładowane baterie. Potrafił to zrobić. Skąd wiedział, gazie zajrzeć, gdzie nacisnąć? Nieważne. Wiedział.
Nastawił zegary i ruszył szybko wzdłuż gablot, rozbijając w nich szyby kolbą pistoletu i wrzucając do każdej po jednym granacie. Pozostał mu jeden granat i dwie gabloty; spojrzał na trójjęzyczny napis NIE PALIĆ i zmienił decyzję. Podbiegł do rozsuwanych drzwi, otworzył je i zobaczył to, czego się spodziewał. Wrzucił do środka ostatni granat.
Spojrzał na zegarek, podniósł dyplomatkę i wyszedł na zewnątrz, starając się za wszelką cenę nie stracić nad sobą panowania. Zbliżył się do daimiera od strony magazynu, gdzie spocony jak mysz Pak-fei błagał bez przerwy swoich jeńców o wybaczenie. Wu Song, który pragnął jedynie, by nikt nie tknął go palcem, na zmianę mieszał z błotem i pocieszał kierowcę.
– Zabierz ich na falochron – rozkazał Dawid wskazując na kamienny mur wznoszący się nad wodami portu. Wu Song wlepił oczy w Webba.
– Kim jesteś? – zapytał.
Nadszedł właściwy moment. Teraz.
Webb ponownie spojrzał na zegarek i zbliżył się do handlarza bronią. Złapał przerażonego Wu Songa za łokieć i popchnął go dalej wzdłuż ściany budynku, tam gdzie inni nie mogli usłyszeć wypowiadanych półgłosem słów.
– Nazywam się Jason Bourne – powiedział krótko.
– Jason bou…i – człowiek Wschodu rozwarł szeroko usta, jakby gardło przebił mu sztylet, a jemu kazano na własne oczy oglądać swoją gwałtowną śmierć.
– I jeśli chodzą ci po głowie jakieś pomysły, żeby za swoją urażoną dumę odegrać się na przykład na moim kierowcy, to lepiej o tym zapomnij. Będę wiedział, gdzie cię znaleźć. – Webb przerwał na moment, a potem mówił dalej: – Jesteś człowiekiem uprzywilejowanym, ale razem z przywilejami idzie w parze odpowiedzialność. Z pewnych względów możesz być przesłuchiwany, a ja nie chcę, żebyś kłamał – wątpię zresztą, czy w ogóle potrafisz to dobrze robić – wolno ci zatem powiedzieć, że się spotkaliśmy. Okradłem cię nawet, jak uznasz za stosowne. Ale jeśli podasz mój dokładny rysopis, to lepiej dla ciebie, żebyś sb znalazł w innej stronie świata – martwy. Mniej by cię to bolało.
Absolwent Columbii zastygł w bezruchu wpatrując się bez słowa w Webba. Drżała mu dolna warga. Webb odwzajemnił w milczeniu jego spojrzenie i skinął głową. Puścił rękę Wu Songa i wrócił do Pak-feia i dwóch związanych strażników, pozostawiając ogarniętego paniką handlarza jego własnym, rozszalałym myślom.
– Rób, co ci powiedziałem, Pak-fei – powiedział, ponownie spoglądając na zegarek. – Zabierz ich na falochron i każ im się położyć. Uprzedź, że celuję do nich z pistoletu i że będę to robił, dopóki nie przejedziemy przez bramę. Sądzę, że ich pracodawca zaświadczy, że uchodzę za dość sprawnego strzelca.
Kierowca niezbyt chętnie wyszczekał po chińsku rozkazy, kłaniając się przy tym Wu Songowi, który wyszedł na czoło niezgrabnego pochodu zmierzającego w stronę odległego o jakieś siedemdziesiąt metrów falochronu. Webb zajrzał do środka daimiera.
– Rzuć mi kluczyki! – krzyknął do Pak-feia. – I pospiesz się! Złapał kluczyki w powietrzu i siadł za kierownicą. Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ruszył w ślad za dziwacznym pochodem maszerującym po asfalcie na tyłach magazynu.
Wu Song i jego dwaj goryle przypadli twarzą do ziemi. Webb nie gasząc silnika wyskoczył z samochodu i obiegł go z tyłu trzymając w ręku nowo zakupioną broń z zamocowanym na lufie tłumikiem.
– Siadaj za kierownicą! – wrzasnął na Pak-feia. – Szybko! Oszołomiony kierowca wskoczył do środka. Dawid oddał trzy strzały – trzy splunięcia, które odłupały asfalt przed twarzą każdego z więźniów. To wystarczyło, by wszyscy trzej poturlali się w panice w stronę falochronu. Webb wskoczył na przednie siedzenie samochodu. Po raz ostatni spojrzał na zegarek.
– Ruszaj! – powiedział, celując z wysuniętego przez okno pistoletu do trzech leżących plackiem na ziemi postaci. – Teraz!
Brama uchyliła się przed dostojnym taipanem w jego dostojnej limuzynie. Daimier przejechał przez nią i skręcił w prawo na wypełnioną pędzącymi pojazdami dwupasmową autostradę do Mongkoku.
– Zwolnij! – rozkazał Dawid. – Zatrzymaj się na poboczu.
– Ci kierowcy to wariaci, sir. Pędzą tak, bo wiedzą, że za kilka minut utkną tu w korku. Ciężko będzie z powrotem włączyć się do ruchu.
– Podejrzewam, że nie będzie to takie trudne.
Stało się. Jeden po drugim zagrzmiały kolejne wybuchy – trzeci, czwarty, piąty… szósty. Stojący na uboczu, jednopiętrowy magazyn uniósł się w górę, a niebo nad portem wypełniło się płomieniami i ciężkim, czarnym dymem. Na autostradzie z piskiem opon zatrzymywały się samochody, ciężarówki i autobusy.