– To pana sprawka? – jęknął Pak-fei otwierając szeroko usta i wytrzeszczając oczy na Webba.
– Byłem tam.
– Byliśmy tam razem, sir! Jestem już martwy! Aiyal
– Nie, Pak-fei, nie jesteś martwy – odparł Dawid. – Jesteś kryty, masz na to moje słowo. Nigdy więcej nie usłyszysz o panu Wu Songu. Podejrzewam, że przeniesie się bardzo daleko stąd, być może do Iranu, gdzie będzie uczył marketingu multów. Nie sądzę, by ktoś inny zgodził się go zaangażować.
– Ale dlaczego, sir? Dlaczego?
– Jest skończony. Prowadził tak zwany,,skład konsygnacyjny”, a to oznacza, że uiszczał należności po sprzedaniu towaru. Rozumiesz?
– Sądzę, że tak.
– Towaru już nie ma, ale nikomu nie został sprzedany. Po prostu wyparował.
– Sir?
– Na zapleczu trzymał laski dynamitu i skrzynie z plastikiem. Zbyt prymitywny towar, żeby umieszczać go w gablotach. No i było go zbyt wiele.
– Sir?
– Nie mogłem sobie nawet u niego zapalić… Wjedź na autostradę, Pak-fei. Muszę dostać się z powrotem do Koulunu.
Kiedy znaleźli się w Tsimshatsui, Webba wytrąciła z zamyślenia ciągle odwracająca się do tyłu głowa kierowcy.
– O co chodzi? – zapytał.
– Nie jestem pewien, sir. Po prostu się boję.
– Nie wierzysz w to, co ci powiedziałem? Że nie masz się czego obawiać?
– To nie o to chodzi, sir. Uważam, że powinienem panu wierzyć, bo widziałem, co pan zrobił, i widziałem twarz Wu Songa, kiedy pan do niego mówił. Myślę, że to właśnie pana się boję, ale jednocześnie myślę, że nie mam racji, bo przecież pan mnie ochrania. Zobaczyłem to w oczach Wu Songa. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
– Nie przejmuj się – odparł Dawid sięgając do kieszeni po pieniądze. – Jesteś żonaty, Pak-fei? A może masz kochankę albo kochanka? Mów, ja się nie zgorszę.
– Mam żonę, sir. I dwoje dorosłych dzieci, które mają niezłe posady. Spłacają zaciągnięty u mnie dług. Bogowie są dla mnie łaskawi.
– Teraz będą jeszcze łaskawsi. Jedź do domu, Pak-fei, zabierz swoją żonę – a także, jeśli masz ochotę, i dzieci – i ruszaj w drogę. Pojedźcie daleko, aż na Nowe Terytoria. Zatrzymajcie się i zamówcie sobie dobry obiad w Tuen Mun albo Yuen Long, a potem pojedźcie jeszcze dalej. Pozwól im się nacieszyć tym wspaniałym samochodem.
– Sir?
– Xiaoxin – mówił dalej Webb trzymając pieniądze w dłoni. – Mam na myśli małe, niewinne kłamstewko, które nikomu nie przyniesie szkody. Chcę, widzisz, aby stan twojego licznika odpowiadał mniej więcej temu, dokąd mnie zawiozłeś dzisiaj w ciągu dnia, a także w nocy.
– To znaczy gdzie?
– Zawiozłeś pana Cruetta najpierw do Luohu, a potem wzdłuż podnóża gór do Lok Ma Chau.
– To przejścia graniczne prowadzące do Republiki Ludowej.
– Zgadza się – potwierdził Dawid wyjmując dwa studolarowe banknoty, a potem trzeci. – Sądzisz, że uda ci się to zapamiętać i nabijesz odpowiednią liczbę mil?
– Z całą pewnością, sir.
– A może – dodał Webb z palcem na czwartym bar'::'ocie – przypomnisz sobie także, że w Lok Ma Chau wyszedłem z samochodu i mniej więcej przez godzinę wałęsałem się po wzgórzach?
– Jeśli pan sobie życzy, może być i dziesięć godzin. Nie potrzebuję wcale snu.
– Jedna godzina wystarczy. – Dawid trzymał czterysta dolarów przed oczyma zaskoczonego kierowcy. – Dowiem się, jeśli nie dotrzymasz naszej umowy.
– Proszę się nie obawiać, sir! – krzyknął Pak-fei, trzymając jedną dłonią kierownicę, a drugą łapiąc banknoty. – Zabiorę żonę, dzieci, jej rodziców, a także moich. Ta bestia pomieści nawet dwanaście osób. Dziękuję panu, sir! Dziękuję!
– Wysadź mnie dziesięć przecznic od Salisbury Road i zaraz zawracaj. Nie chcę, żeby ktoś widział ten wóz w Koulunie.
– To niemożliwe, sir. Pojechaliśmy przecież do Luohu i do Lok Ma Chau!
– Jutro rano możesz mówić, co ci się żywnie podoba. Mnie tu już nie będzie. Wyjeżdżam tej nocy. Nigdy więcej mnie nie zobaczysz.
– Tak, sir.
– Nasz kontrakt dobiegł końca, Pak-fei – powiedział Jason Bourne, powracając myślami do strategii, która stawała się coraz jaśniejsza z każdym jego posunięciem. A każde posunięcie przybliżało go do Marie. Na wszystko patrzył teraz chłodniejszym okiem. To, że był kimś, kim nie był, dawało mu szczególną wolność.
Postępuj zgodnie z otrzymanym scenariuszem. Bądź wszędzie jednocześnie. Spraw, by spocili się ze strachu.
O godzinie 5.02 najwyraźniej zaniepokojony Liang wybiegł nagle przez szklane drzwi hotelu Regent. Przyjrzał się bacznym okiem przybywającym i odjeżdżającym gościom, a potem skręcił w lewo i szybko ruszył chodnikiem w kierunku prowadzącego na ulicę podjazdu. Dawid obserwował go z drugiej strony dziedzińca poprzez tryskające w górę fontanny. Kryjąc się nadal za ścianą wody przebiegł przez zatłoczony teren, przemknął pomiędzy samochodami i taksówkami, i ruszył w ślad za Liangiem w stronę Salisbury Road.
Zatrzymał się nagle w połowie drogi do ulicy, obracając się bokiem. Zastępca dyrektora przystanął niespodziewanie, wychylając się cały do przodu, tak jak czyni to zaaferowana, spiesząca dokądś osoba, kiedy nagle coś sobie przypomni albo zmieni zdanie. To musiało być to drugie, pomyślał Dawid, ostrożnie odwracając głowę i widząc Lianga przebiegającego aleję i skręcającego na zatłoczony chodnik przy centrum handlowym „Nowy Świat”. Wiedział, że jeśli się nie pospieszy, zaraz zgubi go w tłumie. Podniósł obie ręce do góry i przebiegł na ukos aleję nie zważając na klaksony i wściekłe okrzyki kierowców. Spocony i zdenerwowany skoczył na chodnik. Nie widział nigdzie Lianga. Gdzie on się podział? W oczach rozmazywały mu się setki orientalnych twarzy, identycznych, a jednak różnych. Gdzie on się podział? Dawid ruszył dalej, przepychając się i przepraszając zaskoczonych ludzi. Wreszcie zobaczył go. Był pewien, że to Liang – choć właściwie nie, niezupełnie. Widział, jak postać w ciemnym garniturze skręca w stronę przejścia do portu, długiej, betonowej, zawieszonej nad wodą estakady, gdzie ludzie łowili ryby, spacerowali i uprawiali wczesnym rankiem ćwiczenia taijiquan. Cały czas widział tylko plecy mężczyzny; jeśli to nie on, prawdziwy Liang przedostanie się na ulicę i całkiem zgubi w tłumie. Instynkt. Nie twój, ale Bourne'a – oczy Jasona Bourne'a.
Webb puścił się biegiem w stronę otwierającego estakadę łuku, W oddali błyszczały w słońcu wieżowce Hongkongu, w porcie panował gorączkowy ruch, kończył się pracowity dzień na wodzie. Przebiegając pod łukiem Webb zwolnił; na Salisbury Road można było wrócić wyłącznie tą drogą. Estakada kończyła się ślepo na nabrzeżu. Rodziło się pytanie, a odpowiedź na nie pociągała za sobą następne. Dlaczego Liang -jeśli to był Liang – pchał się w ślepą uliczkę? Co go tu ściągnęło? Spotkanie z łącznikiem, z pośrednikiem, odbiór przesyłki? Cokolwiek to było, zachowanie Chińczyka świadczyło o tym, że nie dopuszcza on nawet myśli, iż ktoś może go śledzić – i tylko to musiał teraz wiedzieć Webb. Wniosek był oczywisty. Jego ofiara wpadła w panikę, a niespodziewane wydarzenie mogło ją jedynie powiększyć.
Oczy Jasona Bourne'a nie kłamały. To był Liang, ale na pierwsze pytanie wciąż brakowało odpowiedzi. To, co zobaczył teraz Webb, dodatkowo komplikowało sprawę. Spośród tysięcy publicznych telefonów w Koulunie – zainstalowanych zarówno w zatłoczonych pasażach, jak i w opuszczonych kątach ciemnych poczekalni – Liang wybrał automat zamontowany na ścianie biegnącej środkiem estakady. Znalazł się tutaj jak na patelni, na otwartym terenie, w samym środku przejścia, które prowadziło donikąd. To nie miało sensu; nawet zupełny amator ma jakiś instynkt samozachowawczy. Kiedy wpada w panikę, szuka osłony.
Liang sięgnął do kieszeni po drobne. Dawid usłyszał nagle wewnętrzny głos i uświadomił sobie, że nie może dopuścić do tego, żeby tamten zadzwonił. Kiedy trzeba będzie zadzwonić, będzie to musiał zrobić on sam. To należało do jego strategii, to go zbliży do Marie. To on powinien trzymać w ręku wszystkie nitki, nikt inny!
Puścił się biegiem w stronę białej, plastikowej muszli, pod którą zamontowany był automat. Chciał krzyczeć, ale wiedział, że jego głos nie przedrze się przez szum wiatru i rozbijających się ta!. Zastępca dyrektora nakręcał numer; po chwili opuścił rękę – skończył. Gdzieś zadzwonił telefon.
– Liang! – ryknął Webb. – Odejdź od tego telefonu! Jeśli ci życie miłe, odwieś słuchawkę i wynoś się stamtąd!
Chińczyk obrócił się, na jego twarzy malowało się czyste przerażenie.
– Ty! – wrzasnął histerycznie opierając się o osłonę z białego plastiku. – Nie… nie! Nie teraz! Nie tutaj!
Nagle, zagłuszając szum fal, w powietrzu zadudniły strzały. Staccato wybuchów zmieszało się z portowym zgiełkiem. Na estakadzie rozpętało się piekło; ludzie krzycząc i wrzeszcząc padali na ziemię albo uciekali we wszystkie strony ze strachu przed nagłą śmiercią.