– Teraz przemawia prawdziwy Jason Bourne. Znakomicie. Tego właśnie potrzebuję.
– Niech pan powie, o co chodzi.
– Prześladuje mnie ktoś o pańskim nazwisku – zaczął taipan twardym głosem, który podnosił się w miarę mówienia. – O wiele bardziej dotkliwie – niechaj przebaczą mi bogowie – aniżeli zadając śmierć mojej młodej żonie. Ze wszystkich stron, na wszystkich obszarach atakuje mnie ten terrorysta, ten nowy Jason Bourne. Uśmierca moich ludzi, wysadza w powietrze dostawy wartościowych towarów, grozi innym taipanom śmiercią, jeśli będą prowadzili ze mną interesy! Swoją hojną zapłatę dostaje od moich wrogów: stąd, z Hongkongu i Makau, a także z terenów położonych po drugiej stronie Deep Bay, z samych północnych prowincji!
– Ma pan wielu wrogów.
– Prowadzę rozległe interesy.
– Podobnie, zdaje się, jak ów człowiek, którego nie zabiłem w Makau.
– Zabrzmi to może dziwnie – oświadczył bankier dysząc ciężko i ściskając poręcz fotela, żeby nad sobą zapanować – ale on i ja nie byliśmy wcale wrogami. Na pewnych obszarach nasze interesy pokrywały się. W ten sposób poznał moją żonę.
– Bardzo wygodne. To się nazywa dzielone wspólnie aktywa.
– Pan mnie obraża.
– To nie są zasady, do których ja się stosuję – odparł Bourne mierząc Chińczyka chłodnym spojrzeniem. – Do rzeczy. Moja żona żyje i chcę ją mieć z powrotem, całą i zdrową. I niech nikt nie podnosi na nią głosu. Jeśli zostanie w jakiś sposób skrzywdzona, pan razem z pańskimi Zhongguo ren nie będziecie dla mnie żadnymi przeciwnikami.
– W pańskim obecnym położeniu groźby są nie na miejscu, panie Webb.
– W położeniu Webba – przyznał najbardziej niegdyś poszukiwany zabójca w Azji i Europie. – Ale nie Bourne'a.
Człowiek Wschodu spojrzał twardo na Jasona i kiwnął dwa razy głową. Jego oczy uciekły w końcu przed wzrokiem Webba.
– Pańska bezczelność dorównuje pańskiej arogancji. Do rzeczy. To bardzo proste, proste i jasne. – Taipan zacisnął nagle prawą dłoń w pięść, uniósł ją i walnął w wątłą poręcz rozlatującego się fotela. – Chcę mieć dowód przeciwko moim wrogom! – krzyknął. Spomiędzy nabrzmiałych mięśni twarzy niczym zza nieprzeniknionej ściany wyzierały wściekłe oczka. – Mogę go zdobyć tylko wtedy, gdy przywlecze mi pan tego zbyt wiarygodnego oszusta, który zajął pana miejsce! Chcę, żeby spojrzał mi prosto w oczy, żeby patrzył na mnie, kiedy będzie wyciekało z niego życie, patrzył, dopóki nie powie mi wszystkiego, co muszę wiedzieć. Niech mi go pan przyprowadzi, Jasonie Bourne! – Bankier odetchnął głęboko. – Wtedy i tylko wtedy – dodał cicho – połączy się pan ponownie ze swoją żoną.
Webb przyglądał się taipanowi w milczeniu.
– Na jakiej podstawie pan sądzi, że zdołam to zrobić? – zapytał w końcu.
– Któż dostanie w swoje ręce oszusta, jeśli nie ten, pod którego tamten się podszył?
– To tylko słowa – odparł Webb. – Bez znaczenia.
– On pana przestudiował. Przeanalizował pańskie metody, pańską technikę. Nie potrafiłby tak dobrze pana udawać, gdyby tego nie zrobił. Niech pan go odnajdzie! Niech pan go złapie w pułapkę używając metod, które sam pan stworzył!
– Tak po prostu?
– Pomogę panu. Podam kilka nazwisk i rysopisów ludzi, którzy, jestem o tym przekonany, współpracują z tym nowym mordercą używającym starego nazwiska.
– W Makau?
– Nigdy! Tylko nie Makau! Nie wolno ani słowem wspominać o incydencie w hotelu Lisboa. Ta sprawa jest zamknięta, skończona; nic pan o niej nie wie. Moja osoba nie może być w żaden sposób powiązana z pańską działalnością. Nie ma pan ze mną nic wspólnego. Poluje pan po prostu na człowieka, który się pod pana podszywa. Chroni pan wyłącznie swoje własne interesy. W tych okolicznościach rzecz absolutnie naturalna.
– Sądziłem, że potrzebuje pan dowodu…
– Będę go miał, kiedy przyprowadzi mi pan tego oszusta! – krzyknął taipan.
– Jeśli nie z Makau, to skąd?
– Stąd, z Koulunu. Z Tsimshalsui. Na zapleczu kabaretu zamordowano pięć osób, wśród nich bankiera, taipana takiego jak ja, od czasu do czasu mojego wspólnika, nie mniej wpływowego ode mnie. Tożsamości trzech zabitych w ogóle nie ujawniono; taka była najwyraźniej decyzja rządu. Nigdy się nie dowiedziałem, kim byli.
– Ale wie pan, kim był piąty – stwierdził Bourne.
– Pracował dla mnie. Zastępował mnie na tym spotkaniu. Gdybym zjawił się tam osobiście, pański imiennik zamordowałby także mnie. Tam właśnie pan zacznie, w Koulunie, w Tsimshatsui. Podam panu dwa znane nazwiska zabitych i informacje na temat ich wrogów, którzy są teraz moimi wrogami. Niech pan się spieszy. Niech pan odnajdzie i przyprowadzi do mnie człowieka, który zabija w pańskim imieniu. I jeszcze ostatnie ostrzeżenie, panie Boume. Jeśli będzie pan próbował odkryć, kim jestem, rozkaz będzie szybki, a egzekucja jeszcze szybsza. Pańska żona umrze.
– Wtedy pan także umrze. Niech pan mi da te nazwiska.
– Są na tej kartce – odparł człowiek, który używał nazwiska Yao Ming. Sięgnął do kieszeni swej białej jedwabnej kamizelki. – Napisała je na maszynie zawodowa maszynistka w Mandarynie. Szukanie tej konkretnej maszyny jest bezcelowe.
– Strata czasu – powiedział Bourne biorąc do ręki kartkę. – W Hongkongu musi być co najmniej dwadzieścia milionów maszyn do pisania.
– Ale nie aż tylu taipanów mojego wzrostu i tuszy, hę?
– To właśnie zapamiętam.
– Jestem tego pewien.
– Jak do pana dotrzeć?
– Nie będzie takiej potrzeby. Nigdy. To spotkanie nigdy nie miało miejsca.
– Więc dlaczego się w ogóle odbyło? Dlaczego zdarzyło się to wszystko, co się zdarzyło? A jeśli, powiedzmy, uda mi się odnaleźć i porwać tego kretyna, który nazywa siebie Bourne'em – a jest to cholernie wielkie jeśli – co mam z nim wtedy zrobić? Zostawić go przy schodkach tutaj, na granicy Miasta za Murami?
– To byłby wspaniały pomysł. I nafaszerować go narkotykami. Nikt nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi, przetrząsnęliby mu tylko kieszenie.
– Ja bym zwrócił. I to cholernie dużą uwagę. Coś za coś, taipanie. Chcę żelaznych gwarancji. Chcę mieć z powrotem moją żonę.
– A co uznałby pan za taką gwarancję?
– Najpierw chcę usłyszeć w telefonie jej głos, przekonać się, że nic jej się nie stało. Potem chcę ją widzieć spacerującą, powiedzmy, po ulicy, o własnych siłach, bez obstawy.
– To mówi Jason Bourne?
– Tak.
– Świetnie. Produkujemy tutaj w Hongkongu najbardziej nowoczesny sprzęt, proszę zapytać kogoś, kto zajmuje się elektroniką w pańskim kraju. Na dole tej kartki zapisany jest numer telefonu. Kiedy oszust znajdzie się w pańskich rękach – ale tylko i wyłącznie wtedy – nakręci pan ten numer i powie kilka razy „dama z wężem”…
– „Meduza” – szepnął przerywając mu Jason. – Siły powietrzne. Taipan uniósł brwi, nie podejmując wątku.
– Miałem naturalnie na myśli kobietę z bazaru – dodał.
– No pewnie. Niech pan mówi dalej.
– Jak już powiedziałem, musi pan powtarzać te słowa kilka razy, aż usłyszy pan w słuchawce trzaski.
– Urządzenie będzie wybierać kolejny numer albo numery – przerwał mu znowu Bourne.
– To ma coś wspólnego z brzmieniem wypowiadanych przez pana wyrazów. Twarda spółgłoska, po której następuje szeroka samogłoska i szczelinowe „ż”. Przyzna pan, że to genialne?
– Nazywa się to odbiór zaprogramowany audytywnie. Urządzenie aktywizuje się na ściśle określony dźwięk.
– Skoro nie wywarło to na panu większego wrażenia, proszę pozwolić mi wyraźnie określić warunki, w jakich może się odbyć ta telefoniczna rozmowa. Mam nadzieję, że to potraktuje pan poważnie.
Dla dobra pańskiej żony. Wolno panu zatelefonować dopiero wtedy, kiedy gotów pan będzie dostarczyć oszusta w ciągu kilkudziesięciu minut. Jeśli pan albo ktokolwiek inny nakręci ten numer i wypowie słowa szyfru nie dając powyższej gwarancji, będę wiedział, że mnie namierzacie. W takim wypadku pańska żona zginie. Martwe, zdeformowane ciało białej kobiety wrzucone zostanie do morza daleko za wyspami. Czy wyrażam się jasno?
Bourne przełknął ślinę czując, jak mimo chorobliwego strachu ogarnia go wściekłość.
– Przyjmuję pańskie warunki. A teraz niech pan wysłucha moich. Kiedy nakręcę ten numer, chcę rozmawiać z moją żoną, i to natychmiast, w ciągu kilkudziesięciu sekund, nie minut. Jeżeli warunek ten nie zostanie spełniony, to ten, kto podniesie słuchawkę, usłyszy strzał z pistoletu. Będzie pan wtedy wiedział, że pańskiemu zabójcy, nagrodzie, której się pan spodziewa, właśnie odstrzelono głowę. Daję panu trzydzieści sekund.
– Pańskie warunki są przyjęte i zostaną spełnione. Uważam naszą rozmowę za zakończoną, Jasonie Bourne.
– Chcę dostać z powrotem moją broń. Ma ją jeden z pańskich goryli, ten,'który wyszedł.
– Odbierze ją pan przy wyjściu.
– Mam mu tak po prostu kazać mi ją zwrócić?
– To zbyteczne. Otrzymał polecenie, że ma ją panu oddać, jeśli wyjdzie pan stąd żywy. Trup nie potrzebuje pistoletu.