Выбрать главу

– A gdybym ci wyjawiła, że cała ta sprawa ma związek z Waszyngtonem, a nie ze Zjednoczonym Królestwem.

– Nie mogę się z tobą zgodzić. Sprawa zaszła zbyt daleko, żeby Londyn mógł nie maczać w tym palców.

– To nie ma sensu!

– Z twojego punktu widzenia, Cathy. Nie znasz ich. Mogę ci powiedzieć tylko tyle: ten maniak, Bourne, wszystkim nam zalazł głęboko za skórę. Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa. Nie dowiesz się o tym nawet ode mnie, dziewczyno.

– Powiesz mi, jeśli dostarczę ci więcej informacji?

– Prawdopodobnie nie, ale próbuj.

Staples siedziała przy biurku zastanawiając się nad każdym słowem, które usłyszała.

Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa.

Co miał na myśli Ballantyne? Co się dzieje? I dlaczego kanadyjska ekonomistka znalazła się nagle w samym środku burzy?

Tak czy owak, na razie jej nic nie groziło.

Ambasador Havilland wpadł z dyplomatką w dłoni do gabinetu na Yictoria Peak. McAllister podniósł się z krzesła, gotów ustąpić miejsca swemu zwierzchnikowi.

– Zostań tam, gdzie jesteś, Edwardzie. Jakie wiadomości?

– Obawiam się, że nic nowego.

– Chryste, nie chcę tego słyszeć!

– Przykro mi.

– Gdzie jest ten opóźniony w rozwoju skurwysyn, który do tego dopuścił?

Z kanapy stojącej przy przeciwległej ścianie wstał nie zauważony przez Havillanda major Lin Wenzu. McAllister zbladł.

– To ja jestem tym opóźnionym w rozwoju skurwysynem, Kitajcem, który do tego dopuścił, panie ambasadorze.

– Nie zamierzam pana bynajmniej przepraszać – odparł ostrym tonem Havilland odwracając się. – To wasze głowy próbujemy ocalić, nie nasze. My damy sobie jakoś radę. Wy nie.

– Nie mam przyjemności pana rozumieć.

– To nie jego wina – zaprotestował podsekretarz stanu.

– Więc może twoja?! – wrzasnął ambasador. – Może to ty byłeś za nią odpowiedzialny?

– Jestem tutaj odpowiedzialny za wszystko.

– To bardzo po chrześcijańsku z pańskiej strony, panie McAllister, ale nie słuchamy teraz ewangelii w szkółce niedzielnej.

– To ja byłem odpowiedzialny – wtrącił się Lin. – Podjąłem się tego zadania i nawaliłem. Ta kobieta nas po prostu przechytrzyła.

– Pan jest Lin z Wydziału Specjalnego?

– Tak, panie ambasadorze.

– Słyszałem o panu wiele dobrego.

– To, co się wydarzyło, z pewnością to unieważnia.

– Powiedziano mi, że udało jej się również nabrać bardzo sprytnego doktora.

– Udało jej się – potwierdził McAllister. – Jednego z najlepszych specjalistów w kolonii.

– Anglika – dodał Lin.

– Ta uwaga nie była potrzebna, majorze. Podobnie jak określenie siebie słowem „Kitajec”. Nie jestem rasistą. Świat o tym nie wie, ale szkoda czasu na wyjaśnianie takich bzdur. – Havilland podszedł do biurka, postawił na nim dyplomatkę, otworzył ją i wyjął ze środka grubą brązową kopertę z czarną obwódką. – Prosiłeś o akta Treadstone. Oto one. Nie potrzebuję mówić, że nie mogą znaleźć się poza tym pokojem i że kiedy ich nie nie czytasz, powinny leżeć zamknięte w sejfie.

– Chcę się z nimi zapoznać najszybciej, jak to możliwe.

– Myślisz, że coś tu znajdziesz?

– Nie wiem, gdzie mógłbym jeszcze szukać. Nawiasem mówiąc, przeniosłem się do gabinetu na dole. Jest tam sejf.

– Nie krępuj się, możesz tu wstępować – oświadczył dyplomata. – Jak dalece wprowadziłeś w sprawę majora?

– Trzymałem się ściśle instrukcji. – McAllister popatrzył na Lina Wenzu. – Często się skarżył, że powinien mieć więcej informacji.

– W mojej obecnej sytuacji nie bardzo wypada mi się skarżyć, Edwardzie. Londyn był stanowczy, panie ambasadorze. Naturalnie godzę się na takie warunki.

– Nie chcę, żeby się pan na cokolwiek,,godził”, majorze. Chcę pana przerazić i to tak, jak jeszcze nikt pana w życiu nie przeraził. Zostawimy teraz pana McAllistera, żeby sobie poczytał, a sami wybierzemy się na małą przechadzkę. Kiedy mnie tutaj przywieziono, widziałem duży przyjemny ogród. Przejdzie się pan ze mną?

– To będzie dla mnie zaszczyt, sir.

– To wątpliwe, niemniej konieczne. Musi pan to do końca zrozumieć. Musi pan odnaleźć tę kobietę!

Marie stała w oknie w mieszkaniu Catherine Staples i spoglądała w dół. Na ulicach jak zawsze było tłoczno i ogarniało ją przepotężne pragnienie, aby wyjść na zewnątrz i przechadzać się anonimowo w tym tłumie, krążyć wokół Asian House w nadziei, że znajdzie Dawida. Będzie przynajmniej w ruchu, będzie obserwować, nasłuchiwać i mieć nadzieję – a nie dumać w ciszy, prawie odchodząc od zmysłów. Ale nie mogła wyjść; dała słowo Catherine. Obiecała, że tu zostanie, nikogo nie wpuści, i słuchawkę podniesie jedynie wówczas, gdy właściwy telefon poprzedzą dwa dzwonki. Będą oznaczać, że telefonuje Staples.

Droga Catherine, sprytna Catherine – przerażona Catherine. Próbowała ukryć swój strach, ale można było poznać, że się boi po jej testujących pytaniach zadawanych zbyt szybko i zbyt natarczywie, po zdumieniu, z jakim przyjmowała odpowiedzi, po urywanym oddechu i uciekającym w bok spojrzeniu, któremu najwyraźniej towarzyszyła gonitwa myśli. Marie nie znała ich treści, ale zdawała sobie sprawę, jak rozległa jest wiedza Staples o mrocznych sprawach Dalekiego Wschodu. Rozumiała też, że kiedy tak dobrze zorientowana osoba stara się ukryć swoje obawy związane z tym, co usłyszała, cała historia kryje w sobie więcej, niż wiedzą o niej ci, którzy ją opowiadają.

Telefon. Dwa dzwonki. Cisza. Potem trzeci. Marie podbiegła do stolika przy tapczanie i podniosła słuchawkę przy trzecim dzwonku.

– Słucham?

– Marie, kiedy ten kłamca, McAllister, rozmawiał z tobą i twoim mężem, wspomniał, o ile dobrze pamiętam, o kabarecie w Tsimshatsui. Mam rację?

– Tak, wspomniał o tym. Powiedział, że uzi… to taki pistolet…

– Wiem, co to jest, moja droga. Tej samej broni użyto podobno, żeby zabić żonę taipana i jej kochanka w Makau, prawda?

– Zgadza się.

– Ale czy powiedział coś o człowieku, który został zamordowany w kabarecie w Koulunie? Cokolwiek? Marie próbowała sobie przypomnieć.

– Nie, nie sądzę. Wspomniał tylko o broni.

– Jesteś o tym przekonana?

– Tak, jestem. Nie wyleciałoby mi to z głowy.

– Jestem pewna, że nie – zgodziła się Staples.

– Odtwarzałam z pamięci tę rozmowę tysiące razy. Dowiedziałaś się czegoś?

– Tak. Zabójstwa, o których opowiedział ci McAllister, nigdy nie miały miejsca w hotelu Lisboa w Makau.

– Zostały zatuszowane. Zapłacił za to bankier.

– Nie temu, komu zapłacił mój niezawodny informator – i to czymś więcej niż pieniędzmi. Niezawodną i pożądaną przez wielu niewidzialną pieczątką swojej instytucji, dzięki której można sobie zapewnić na bardzo długi czas niezłe zyski. Oczywiście w zamian za informacje.

– Co ty opowiadasz, Catherine?

– Albo jest to najbardziej popaprana operacja, o jakiej w życiu słyszałam, albo genialny plan, mający na celu wciągnięcie twojego męża w coś, o czym normalnie nie chciałby nawet słyszeć, a już na pewno nigdy by się na to nie zgodził. Podejrzewam, że mamy do czynienia z tym drugim.

– Dlaczego tak twierdzisz?

– Dzisiaj po południu wylądował na lotnisku K-ai Tak pewien mąż stanu, osoba, która zawsze była kimś dużo ważniejszym od zwykłego dyplomaty. My wszyscy o tym wiemy, ale świat niczego nie podejrzewa. Wiadomość o jego przyjeździe pojawiła się na wszystkich naszych wydrukach. Kiedy próbowano z nim przeprowadzić wywiad, zasłaniał się stwierdzeniem, że przyjechał do swego ukochanego Hongkongu wyłącznie na wakacje.

– I?

– Ten człowiek nigdy w życiu nie wyjechał na wakacje.

McAllister wybiegł do otoczonego murem ogrodu mijając altanki, białe meble z kutego żelaza, rabatki z różami i wyłożone kamieniem sadzawki. Zostawił akta Treadstone w sejfie, ale słowa, które tam wyczytał, mocno zapadły mu w pamięć. Gdzie oni są? Gdzie on jest?

Tam! Siedzieli na dwóch betonowych ławkach pod wiśnią. Lin pochylony do przodu i sądząc z wyrazu twarzy, zahipnotyzowany. McAllister nie mógł się powstrzymać; puścił się biegiem. Dobiegł do wiśni i zdyszany wlepił wzrok w majora z Wydziału Specjalnego MI 6.

– Lin! Kiedy Marie Webb rozmawiała z mężem przez telefon – to była ta rozmowa, którą przerwałeś – co dokładnie powiedziała?

– Zaczęła mówić o jakiejś ulicy w Paryżu wysadzanej szpalerem drzew, jej ulubionych drzew, tak chyba to ujęła – odparł oszołomiony Lin. – Najwyraźniej starała mu się przekazać, gdzie się znajduje, ale całkiem błędnie.

– Całkiem prawidłowo! Kiedy cię wypytywałem, stwierdziłeś także, że powiedziała Webbowi, iż wtedy na tej ulicy w Paryżu „było to straszne”, czy coś w tym rodzaju…

– Tak właśnie powiedziała – potwierdził major.

– Ale że teraz będzie lepiej…

– Dokładnie tak powiedziała.

– W Paryżu zamordowano w ambasadzie człowieka, który próbował im pomóc!

– Do czego zmierzasz, McAllister? – przerwał mu Havilland.