– Niech cię diabli! Coś ty za jeden?
– D'Anjou! Jestem d'Anjou! „Meduza”! Tam Ouan! Nie mamy nazwisk, tylko symbole. Na miłość boską, Paryż! Luwr! Ocaliłeś mi życie w Paryżu – tak jak ocaliłeś życie wielu ludziom z „Meduzy”! Jestem d'Anjou! To ja ci powiedziałem to, czego chciałeś się dowiedzieć w Paryżu. Ty jesteś Jasonem Bourne'em. Szaleniec, który stąd uciekł, jest tylko sztucznym tworem! Moim tworem!
Webb przyjrzał się wykrzywionej bólem twarzy, świetnie utrzymanemu szaremu wąsikowi i siwym włosom okalającym postarzałą głowę. Koszmar powracał… był znowu w oparach rojącej się od robactwa dżungli Tam Ouan, w dżungli, z której nie było wyjścia i gdzie wszędzie wokół czaiła się śmierć. Potem nagle znalazł się w Paryżu, tuż przy schodach do Luwru, w oślepiającym popołudniowym słońcu. Strzały. Pisk opon, krzyki w tłumie. Musi ocalić tę twarz. Ocalić twarz meduzyjczyka, który potrafi uzupełnić brakujące ogniwa tej wariackiej układanki!
– D'Anjou? – szepnął Jason. – Ty jesteś d'Anjou?
– Jeśli puścisz moje gardło – wychrypiał Francuz – opowiem ci całą historię. Jestem pewien, że ty też masz mi coś do powiedzenia.
Philippe d'Anjou zbadał resztki obozowiska, z którego pozostały tylko dymiące szczątki. Przeżegnał się, po czym przeszukał kieszenie nieżywego,,żołnierza”, zabierając z nich wszystkie wartościowe przedmioty.
– Odchodząc stąd zwolnimy tego człowieka na dole – powiedział. – Nie można się tutaj dostać inną drogą. Dlatego postawiłem go tam na posterunku.
– I czego kazałeś mu wypatrywać?
– Jestem podobnie jak ty meduzyjczykiem. Przez pola trawy – nie wyłączając poetów i ich czytelników – łatwo się podróżuje, ale równie łatwo tam wpaść w pułapkę. Wiedzą o tym partyzanci. Wiedzieliśmy o tym i my.
– Nie mogłeś przewidzieć, że tu przyjdę.
– Raczej nie. Ale mogłem i przewidziałem każdy ruch stworzonego przeze mnie człowieka. Miał przybyć sam. Instrukcje były jasne, ale nikt nie powinien był mu ufać, a już najmniej ja.
– Nie bardzo rozumiem.
– To część mojej historii. Zaraz ją usłyszysz.
Poszli w dół przez las. Stary d'Anjou przytrzymywał się pni i młodych drzewek, żeby ułatwić sobie zejście. Wkrótce dotarli na skraj pola. Kiedy weszli w wysoką trawę, usłyszeli stłumione jęki związanego wartownika. Bourne przeciął nożem więzy, a Francuz wręczył mu obiecane pieniądze.
– Zou ba! – wrzasnął d'Anjou. Chińczyk rozpłynął się w ciemnościach. – To śmieć. Wszyscy oni to śmiecie, ale jeśli im zapłacić, chętnie kogoś zabiją i znikną.
– Próbowałeś go zabić tej nocy, prawda? To była pułapka.
– Tak. Wydawało mi się, że został ranny podczas wybuchu. Dlatego rzuciłem się za nim w pogoń.
– A ja pomyślałem, że to on wrócił, żeby cię podejść od tyłu.
– Tak, w ten właśnie sposób postąpilibyśmy w „Meduzie”.
– Dlatego wziąłem cię za niego. Coś ty najlepszego narobił? – krzyknął nagle z wściekłością Jason.
– To część tej historii.
– Chcę ją usłyszeć. Teraz!
– Jest tutaj niedaleko, kilkaset metrów w lewo, płaski kawałek terenu – rzekł Francuz wskazując ręką. – Kiedyś było tam pastwisko, ale ostatnio lądują na nim helikoptery przywożące pasażerów na spotkanie z mordercą. Przejdźmy na jego przeciwległy skraj. Odpoczniemy sobie i porozmawiamy. W razie gdyby ktoś z wioski zauważył pożar.
Wioska jest dziesięć kilometrów stąd. Nie zapominaj, że to Chiny.
Nocny wiatr rozpędził chmury; księżyc zachodził, ale znajdował się jeszcze dość wysoko, by zalać odległe góry srebrzystą poświatą. Dwóch tak różniących się od siebie meduzyjczyków usiadło na ziemi. Bourne zapalił papierosa.
– .Pamiętasz Paryż – mówił d'Anjou – zatłoczoną kafejkę, w której rozmawialiśmy po tym szaleństwie przed Luwrem?
– Pewnie. Carios o mało nas nie zabił tamtego popołudnia.
– A ty omal nie złapałeś w sidła Szakala.
– Ale nie udało mi się. Cóż z tą kafejką w Paryżu?
– Powiedziałem ci wtedy, że wracam do Azji. Do Singapuru albo Hongkongu, może na Seszele, tak chyba mówiłem. We Francji nigdy nie czułem się dobrze. Po Dien Bien Phu – wszystko, co miałem, zostało zniszczone, wysadzone w powietrze przez naszych dzielnych żołnierzy – opowieści o odszkodowaniach nie miały dla mnie sensu. Puste giędzenie pustych ludzi. Dlatego wstąpiłem do „Meduzy”. Tylko zwycięstwo Amerykanów dawało szansę na odzyskanie tego co moje.
– Pamiętam – odparł Jason. – Co to ma wspólnego z dzisiejszą nocą?
– Jak widzisz, wróciłem do Azji. Ponieważ Szakal mnie widział, podróżowałem okrężną drogą i miałem czas na przemyślenie pewnych spraw. Musiałem jasno ocenić sytuację i swoje możliwości. Podczas tej ucieczki przed śmiercią uznałem, że moje aktywa nie są znaczne, ale też nie można ich uznać za żałosne. Tamtego popołudnia zaryzykowałem i wróciłem do sklepu przy St. Honore. Zabrałem stamtąd każde su, które leżało na wierzchu, a także nieco głębiej. Znałem szyfr sejfu, który nie został na szczęście opróżniony. Mogłem kupić sobie bilet na koniec świata, tam gdzie nie znalazłby mnie Carios, i żyć przez wiele tygodni niczego się nie bojąc. Ale cóż miałem począć dalej? Fundusze w końcu by się wyczerpały, a umiejętności – tak cenione w cywilizowanym świecie – nie były tego rodzaju, by pozwolić mi przeżyć resztę moich dni w komforcie, którego mnie pozbawiono. Nie na darmo jednak byłem wężem z głowy „Meduzy”. Bóg jeden wie, jakie odkryłem w sobie i rozwinąłem talenty: talenty, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Stwierdziłem też, że względy moralne, prawdę mówiąc, wcale się nie liczą. Zostałem źle potraktowany, mogłem więc źle traktować innych. Próbowało mnie zabić wielu obcych ludzi, bez twarzy i bez nazwiska, więc teraz ja z kolei wziąć mogłem odpowiedzialność za śmierć wielu obcych ludzi, bez twarzy i nazwiska. Dostrzegasz symetrię, prawda? Jeden ruch i równanie staje się abstrakcyjne.
– Jak dotąd słyszę stek bzdur – odparł Bourne.
– W takim razie nie słuchasz mnie dobrze, Delta.
– Nie jestem Deltą.
– Bardzo dobrze. Bourne.
– Nie jestem… mów dalej. Być może jestem.
– Comment?
– Rien. Mów dalej.
– Uderzyła mnie myśl, że niezależnie od tego, co się stanie z tobą w Paryżu… wygrasz czy przegrasz, zginiesz czy się uratujesz, Jason Bourne i tak jest skończony. I na wszystkich świętych, wiedziałem, że Waszyngton nie wykrztusi z siebie jednego słowa, żeby przyznać się do udziału w tej sprawie albo cokolwiek wyjaśnić; po prostu znikniesz. „Nie do uratowania”, tak chyba brzmi ten termin.
– Znam go – odparł Jason. – A więc byłem skończony.
– Naturellement. Bez żadnych wyjaśnień, ponieważ nie mogło ich być. Mon Dieu, zabójca, którego wymyślili, oszalał… i zaczął zabijać. Nie, na ten temat ani mru-mru. Stratedzy wycofają się w najgłębszy cień, tam gdzie odkłada się ich plany… „na półkę”, takie chyba jest to wyrażenie.
– Znam je także.
– Bien. W takim razie potrafisz zrozumieć rozwiązanie, które dla siebie znalazłem, sposób na życie dla starzejącego się mężczyzny.
– Zaczynam rozumieć.
– Bien encore. W Azji było miejsce do wypełnienia. Nie istniał już Jason Bourne, ale jego legenda była wciąż żywa. Znaleźliby się ludzie, którzy chętnie zapłaciliby za usługi tak niezwykłego osobnika. Dlatego wiedziałem, co mam robić. Była to po prostu kwestia znalezienia odpowiedniego materiału.
– Materiału?
– No dobrze, jeśli sobie życzysz, oszusta. I wyszkolenia go za pomocą metod stosowanych w „Meduzie”, metod, które trafiały nawet do najbardziej chełpliwych członków tego zakonspirowanego, przestępczego bractwa. Pojechałem do Singapuru i często z narażeniem życia odwiedzałem jaskinie występku, aż znalazłem odpowiedniego człowieka. I mogę dodać, że znalazłem go szybko. Był zdesperowany;
przez prawie trzy lata uciekał walcząc o własne życie, a pogoń, jak to się mówi, deptała mu po piętach. To Anglik, były komandos Jej Królewskiej Mości. Którejś nocy upił się i w napadzie szału zabił siedem osób. Ze względu na wzorową służbę wysłano go na leczenie do szpitala psychiatrycznego w Kent, skąd uciekł i jakimś cudem – Bóg jeden wie jakim – przedostał się do Singapuru. Miał wszelkie predyspozycje – trzeba było je tylko wyszlifować i skierować w odpowiednim kierunku.
– Wygląda tak jak ja. Tak jak kiedyś wyglądałem.
– Teraz jest do ciebie dużo bardziej podobny niż przedtem. Miał zbliżone rysy twarzy, a także wysoki wzrost i muskularne ciało; to były jego atuty. Należało jedynie nieco zmienić zbyt sterczący nos i kształt policzków, które były bardziej wydatne od twoich, tak jak je zapamiętałem u ciebie – to znaczy u Delty, oczywiście. W Paryżu wyglądałeś inaczej, ale nie do tego stopnia, żebym cię nie rozpoznał.
– Komandos – powiedział cicho Jason. – Pasuje. Kto to jest?
– To facet bez nazwiska, ale za to z makabryczną historią – odparł d'Anjou wpatrując się w odległe góry.