– Aiya – wyszeptał bez tchu agent Wydziału Specjalnego.
Marie próbowała nic poddawać się panice, narzucając sobie opanowanie wbrew temu, co czuła. Sytuacja była absurdalna. Ale równocześnie śmiertelnie poważna. Ubrana była w źle leżący na niej szlafrok Catherine, ponieważ wzięła długą, gorącą kąpiel. Co gorsza uprała swoje ubranie w zlewozmywaku. Było nadal mokre, rozwieszone na plastikowych fotelikach na małym balkonie mieszkania Catherine. Tak naturalna, tak logiczna wydawała się potrzeba, by zmyć z siebie pot i brud Hongkongu, a także z cudzego ubrania. A od tanich sandałków miała na podeszwach stóp bąble; największy przekłuła igłą. Trudno było z tym chodzić. Ale chodzić nie śmiała, musiała biec.
Co się stało? Catherine nie należała do osób wydających arbitralne rozkazy. Ona sama też nie, szczególnie wobec Dawida. Ludzie typu Catherine starannie unikali takiej postawy, ponieważ ofiara traci wówczas jasność myślenia. A jej przyjaciółka Marie St. Jacques była w tej chwili ofiarą; nie w takim stopniu jak biedny Dawid, ale jednak ofiarą. Rusz się! Jakże często Jason używał tego słowa w Zurychu i Paryżu. I jak często ona sama podrywała się na ten dźwięk.
Narzuciła mokre, oblepiające ciało ubranie i zaczęła przetrząsać garderobę Catherine w poszukiwaniu pantofli. Były niewygodne, ale miększe od sandałów. Mogła w nich biec, musiała.
Włosy! Chryste, jej włosy! Pobiegła do łazienki, gdzie Catherine trzymała porcelanowy słój pełen szpilek i wsuwek do włosów. W parę sekund upięła włosy na czubku głowy, pospiesznie wróciła do malutkiej bawialni, znalazła swój idiotyczny kapelusik i wcisnęła go na głowę.
Oczekiwanie na windę ciągnęło się bez końca! Jak pokazywały świetlne cyfry nad drzwiami, obie windy jeździły tam T z powrotem między pierwszym, trzecim i siódmym piętrem, nigdy nie docierając na dziewiąte. Wychodzący wieczorem na miasto mieszkańcy zaprogramowali te pionowe potwory według własnych potrzeb, opóźniając jej ucieczkę.
Unikaj wind, gdy tylko możesz. To pułapki. Jason Bourne. Zurych.
Marie rozejrzała się po korytarzu. Dostrzegła schody pożarowe i pobiegła w ich stronę. Bez tchu wpadła do małego holu, przybierając tak spokojną postawę, jak tylko potrafiła, by nie skupiać na sobie zainteresowania pięciu czy sześciu lokatorów wchodzących i wychodzących z domu. Nie umiała ich policzyć, prawie nic nie widziała;
musiała się stąd wydostać!
Mój wóz jest w garażu o jedną przecznicę na prawo od wyjścia z budynku. Garaż nazywa się…Paląc Minga”. Na prawo? Czy na lewo? Zawahała się pośrodku chodnika. Prawo czy lewo? „Prawo” było tak wieloznaczne, „lewo” konkretniej sze. Próbowała zebrać myśli. Co właściwie powiedziała Catherine? Prawo! Miała pójść na prawo; to jej najpierw przyszło do głowy. I na tym musiała się oprzeć.
Twój pierwszy odruch jest najlepszy, najwłaściwszy, bo oparty na informacjach zakodowanych w twojej głowie jak w pamięci komputera. Bo tym właśnie jest twój mózg. Jason Bourne. Paryż.
Rzuciła się do biegu. Spadł jej lewy pantofel. Zatrzymała się i schyliła, by go podnieść. Nagle z bramy Ogrodów Botanicznych po drugiej stronie ulicy wypadł zarzucając na wirażu samochód, a potem niczym rozwścieczona, samonaprowadzająca się na źródło ciepła rakieta skoczył w lewo i skierował wprost na nią. Zatoczył łuk poślizgiem, piszcząc oponami. Z auta wyskoczył człowiek i rzucił się w jej stronę.
ROZDZIAŁ 18
Nic już nie mogła zrobić. Została przyparta do. muru, schwytana w pułapkę. Marie wrzasnęła i wrzeszczała bez przerwy. Gdy chiński agent zbliżył się, grzecznie, ale stanowczo biorąc ją za ramię, jej histeria osiągnęła szczyt. Poznała go: to był jeden z nich, jeden z tych strasznych biurokratów! Wrzeszczała teraz ze wszystkich sił. Przechodnie zaczęli się zatrzymywać i odwracać. Kobiety głośno sapały z oburzenia, a zdumieni, niezdecydowani mężczyźni zaczęli powoli się zbliżać. Inni nerwowo rozglądali się za policjantami lub głośno ich wzywali.
– Proszę pani! – zawołał Chińczyk, starając się panować nad swoim głosem. – Nie stanie się pani nic złego. Pozwoli pani, że ją odprowadzę do samochodu. To dla pani własnego dobra.
– Ratunku! – wrzasnęła Marie, gdy zdziwieni popołudniowi spacerowicze zaczęli ich otaczać. – To złodziej! Ukradł mi torebkę, moje pieniądze! Próbuje mi zabrać biżuterię!
– Hej, ty tam, typku! – krzyknął starszawy Anglik, kulejąc i wymachując laską, gdy podchodził. – Posłałem chłopca po policję, ale na Boga, nim się zjawią, spuszczę ci lanie!
– Proszę, sir – nalegał spokojnym głosem funkcjonariusz Wydziału Specjalnego – to jest sprawa władz, a ja je reprezentuję. Proszę pozwolić, że się wylegitymuję.
– Łapy przy sobie, chłoptysiu! – ryknął głos z australijskim akcentem, gdy funkcjonariusz zrobił krok do przodu. Mężczyzna łagodnie odsunął Brytyjczyka na bok, zmuszając go do opuszczenia laski. – Jesteś, mój stary, fantastycznie równym facetem, ale nie zawracaj sobie nim głowy! Na te szumowiny trzeba kogoś młodszego. – Barczysty Australijczyk stanął przed chińskim agentem. – Łapy precz od tej lady, brudasie! A na twoim miejscu zrobiłbym to cholernie szybko.
– Przepraszam, sir, to wielkie nieporozumienie. Ta pani jest w niebezpieczeństwie i władze jej poszukują, by ją przesłuchać.
– Nie nosisz żadnego munduru!
– Proszę mi pozwolić pokazać moje dokumenty.
– Właśnie to powiedział godzinę temu, gdy mnie napadł na Garden Road! – wrzasnęła histerycznie Marie. – Ludzie chcieli mi pomóc! Wszystkich okłamał! A potem ukradł mi torebkę! I jeszcze poszedł za mną! – Marie doskonale wiedziała, że wszystko, co wywrzaskuje, jest bez sensu. Mogła tylko liczyć na wywołanie zamieszania; to było coś, czego nauczył ją Jason.
– Trzeci raz nie będę powtarzał, chłoptysiu! – zawył Australijczyk dając krok do przodu. – Precz z brudnymi łapskami od tej lady!
– Proszę, sir. Nie mogę tego zrobić. Zaraz nadejdą inne osoby urzędowe.
– O, czyżby, czyżby? Wy, chuligani, włóczycie się bandami, nie? No to żałośnie będziesz wyglądał, gdy się tu zjawią! – Australijczyk chwycił Chińczyka za ramię, szarpiąc nim w lewo. Ale człowiek z Wydziału Specjalnego obrócił się w miejscu, a jego prawa noga w skórzanym bucie z obcasem spiczastym jak nóż zatoczyła krąg, trafiając Australijczyka w brzuch. Dobry samarytanin z południowej półkuli zgiął się wpół, padając na kolana.
– Ponownie pana proszę o nieingerowanie, sir!
– Naprawdę? Ty skośnooki skurwysynu! – Rozwścieczony Australijczyk poderwał się i rzucił z pięściami na funkcjonariusza Wydziału Specjalnego. Tłum zaryczał z aprobatą, wypełniając swym chóralnym głosem ulicę, a ramię Marie było wolne! A potem inne dźwięki dołączyły się do odgłosów bijatyki. Najpierw rozległy się syreny, następnie ukazały się trzy auta, wśród nich sanitarka. Wszystkie zarzuciły gwałtownie na zakręcie, zapiszczały opony, auta zatrzęsły się hamując w miejscu.
Marie skoczyła w tłum i na chodnik; ruszyła biegiem w kierunku czerwonego szyldu o pół przecznicy dalej. Pantofle spadły jej z nóg; nabrzmiałe, poszarpane bąble piekły sprawiając ból, promieniujący na całe nogi. Nie mogła sobie pozwolić na myślenie o bólu. Musiała biec, biec, uciekać! I nagle rozległ się tubalny głos zagłuszając hałas uliczny. Dostrzegła potężną postać krzyczącego z całych sił mężczyzny. Był to olbrzymi Chińczyk, nazywany majorem.
– Pani Webb! Pani Webb, błagam panią! Niech się pani zatrzyma! Mamy najlepsze intencje! Powiemy pani wszystko! Na litość boską, stój!
Powiedzą wszystko! – pomyślała Marie. Powiedzą kłamstwa. Same kłamstwa. Nagle ludzie puścili się biegiem w jej kierunku. Co chcieli zrobić? Dlaczego…? Przebiegli obok niej, w większości mężczyźni, ale nie wyłącznie. Zrozumiała. Na ulicy wybuchła panika – może jakiś wypadek, okaleczenie, śmierć. No to popatrzmy. Obejrzyjmy sobie. Ale uwaga, z odległości.
Sposobność sama się nadarzy. Trzeba ją rozpoznać i wykorzystać.
Marie nagle zawróciła w miejscu i skulona prześlizgnęła się przez wciąż nadbiegający tłum do krawężnika. Schylona najniżej, jak mogła, pobiegła z powrotem tam, gdzie prawie ją schwytano. Nieustannie odwracała głowę w lewo – wypatrując z nadzieją. Wreszcie dostrzegła go wśród pędzących ludzi! Ogromny major przebiegł obok niej zmierzając w przeciwnym kierunku; razem z nim był jeszcze jeden człowiek, jeszcze jeden elegancko ubrany biurokrata.
Tłum był ostrożny, z ludożerczą ostrożnością posuwając się naprzód po kroczku, ale nie aż tak daleko, by być zamieszanym w wydarzenia. To, co ujrzeli, nie było miłe ani oczom obecnych tam Chińczyków, ani ludziom żywiącym mistyczny szacunek dla sztuk walki Wschodu. Zwinny, muskularny Australijczyk, wykrzykując imponująco nieprzyzwoite wyzwiska, właśnie wyrzucił szybkimi ciosami kolejno trzech napastników poza obręb swego osobistego ringu bokserskiego. Nagle, ku zdumieniu wszystkich obecnych, Australijczyk postawił na nogi jednego z leżących przeciwników i ryknął głosem równie potężnym jak głos majora: