– Londyn by to pewnie zaaprobował. Słowo „realizować” brzmi znajomo.
– Rozkazy z Pekinu… – w zamyśleniu powtórzył dyplomata, nie słuchając Catherine. – Rozkazy Shenga!
– Czy jest pan tego całkiem pewien?
– To jego decydujący manewr! On tym kieruje. Mój Boże, on jest gotów!
Co kwadrans napięcie rosło w postępie geometrycznym, aż wreszcie powietrze było naładowane elektrycznością. Rozpadał się deszcz, bijąc w drzwi do ogrodu nieustającym werblem. Przyniesiono i włączono telewizor. Amerykański ambasador wypełniający misję specjalną i kanadyjska dyplomatka patrzyli nań w milczeniu z przerażeniem w oczach. Ogromny odrzutowiec kołował w ulewie na wyznaczone miejsce spotkania z tłumami reporterów i kamerzystów telewizyjnych. Najpierw wynurzyły się kompanie honorowe, równocześnie po obu stronach otwartych drzwi samolotu. Ich zachowanie było zaskakujące, bo zamiast paradnego kroku, jakiego oczekuje się przy takich okazjach, żołnierze z obu kompanii błyskawicznie zbiegli po metalowych schodkach, z łokciami uniesionymi ku górze i dłońmi na kolbach pistoletów gotowych do wyciągnięcia z kabur. Następnie ukazali się szefowie delegacji machając rękami do zgromadzonych. Zaczęli schodzić po schodach, za nimi zaś dwa rzędy uśmiechających się z zakłopotaniem podwładnych. Zaczęła się dziwaczna „konferencja prasowa”, a podsekretarz stanu Edward McAllister wpadł jak bomba do pokoju, pchnąwszy ciężkie drzwi tak mocno, że z trzaskiem uderzyły o ścianę.
– Mam! – wrzasnął, trzymając w dłoni arkusz papieru. – Jestem pewien, że mam!
– Uspokój się, Edwardzie. Mów zrozumiale.
– Chińska delegacja! – wrzasnął McAllister resztką tchu, podbiegając do dyplomaty i wtykając mu papier. – Jej szefem jest człowiek nazwiskiem Lao Xing! Jego zastępcą generał Yunshen! To ludzie wpływowi, którzy przez całe lata przeciwstawiali się Sheng Chouyangowi, otwarcie występując przeciwko jego polityce w Komitecie Centralnym! Ich włączenie do delegacji uznano za oznakę zaakceptowania przez Shenga równowagi sił; dowód uczciwego postępowania wobec starej gwardii.
– Na litość boską, co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie chodzi o gubernatora! Nie tylko o niego! O nich wszystkich! Jednym ruchem eliminuje dwóch najmocniejszych przeciwników w Pekinie i oczyszcza drogę dla siebie. A potem, jak to ująłeś, wciska tutaj swoją izbę obrachunkową, swoich taipanów, w okresie destabilizacji obu rządów!
Havilland zerwał słuchawkę z widełek. – Dajcie mi Lina na Kai Tak! – rozkazał telefoniście w centrali. – Szybko!… Proszę z majorem Linem. Natychmiast!… Co to znaczy, że go nie ma? Gdzie on jest?… Kto mówi?… Tak, wiem, kim jesteś. Słuchaj mnie, i to uważnie! Nie gubernator jest celem, jest znacznie gorzej. Także dwóch członków delegacji chińskiej. Rozdzielcie wszystkich… Wiecie o tym?… Człowiek z Mosadu? Co, u diabła… Nie było takiego porozumienia, nie mogło być!… Tak, oczywiście, wyłączam się. – Dyplomata dysząc gwałtownie, z pobrużdżoną bladą twarzą, popatrzył na ścianę i przemówił ledwie słyszalnym głosem. – Wykryli to, Bóg wie jak, i podejmują natychmiast przeciwdziałania… Kto? Na litość boską, kto to był?
– Nasz Jason Bourne – odrzekł spokojnie McAllister. – On tu jest.
Na ekranie telewizyjnym oddalona limuzyna jednym szarpnięciem zatrzymała się w miejscu, pozostałe zaś rozproszyły się w ciemności. Ze stojącego wozu wybiegły w panice ludzkie postacie, a w parę sekund później ekran wypełniło oślepiające światło wybuchu.
– On jest tutaj – powtórzył szeptem McAllister. – Jest tutaj!
ROZDZIAŁ 21
Motorówka podskakiwała gwałtownie w ciemności wśród tropikalnej ulewy. Dwuosobowa załoga wylewała wodę, nieustannie przelewającą się przez burty, a posiwiały kapitan, chińsko-portugalski mieszaniec, mrużąc oczy wypatrywał drogi przez duże okna kabiny, powoli zbliżając się do czarnych konturów wyspy. Bourne i d'Anjou stali po obu stronach właściciela łodzi. Odezwał się Francuz podnosząc głos, by przekrzyczeć ulewę:
– Według ciebie, jak daleko jesteśmy od brzegu?
– Jakieś dwieście metrów, plus minus dziesięć do dwudziestu – odparł kapitan.
– Czas na światło. Gdzie je masz?
– W szafce koło ciebie. Z prawej strony. Jeszcze siedemdziesiąt pięć metrów i zatrzymuję się. Metr dalej, i przy tej pogodzie skały mogą się okazać niebezpieczne.
– Musimy się dostać na brzeg! – krzyknął Francuz. – To bezwarunkowo konieczne, już ci mówiłem.
– Tak, ale zapomniałeś mi powiedzieć, że będzie ta ulewa i te fale. Dziewięćdziesiąt metrów i dalej możecie popłynąć łódką. Ma mocny silnik, dostaniecie się na wyspę.
– Merde! – prychnął d'Anjou otwierając szafkę i wyciągając światło sygnałowe. – Więc będziemy mieli sto metrów albo i więcej.
– W żadnym wypadku nie mniej niż pięćdziesiąt, to ci powiedziałem.
– A po drodze jest głęboka woda!
– Czy mam zawrócić do Makau?
– I dać się zestrzelić patrolom? Płacisz, kiedy się należy, albo nie docierasz do celu! Wiesz o tym!
– Nie więcej niż sto metrów.
Rozdrażniony d'Anjou kiwnął głową i podniósł światło sygnałowe na wysokość piersi. Nacisnął i natychmiast puścił guzik; na krótką chwilę niesamowity, ciemnoniebieski błysk rozjaśnił okno sterówki. W parę sekund później podobny niebieski sygnał na brzegu wyspy można było dostrzec przez pokrytą kroplami deszczu szybę.
– Widzisz, mon capitaine, gdybyśmy nie przybyli na spotkanie, ta nędzna łajba zostałaby zestrzelona z morza.
– Dziś po południu bardzo ci się podobała! – odparł sternik, gorączkowo kręcąc kołem.
– To było wczoraj po południu. W tej chwili jest pierwsza trzydzieści w nocy, a ja wreszcie pojąłem twoje złodziejskie metody.
D'Anjou odłożył latarnię sygnałową do szafki i spojrzał na Bourne'a, który odwzajemnił spojrzenie. Każdy z nich robił to samo, co niegdyś wielokrotnie w czasach „Meduzy”: sprawdzał ubiór i wyposażenie partnera. Obaj mieli na sobie spodnie, swetry i cienkie gumowe czepki pływackie, wszystko w czarnym kolorze. Swe zwykłe ubrania trzymali zwinięte w płóciennych torbach. Oprócz pistoletu Jasona i mniejszego, bo kalibru 22, jakim posługiwał się Francuz, mieli noże w pochwach, wszystko dobrze ukryte.
– Podpłyń tak blisko, jak możesz – zwrócił się d'Anjou do kapitana. – I zapamiętaj sobie, że ostatniej raty nie otrzymasz, jeśli cię tu nie będzie, gdy wrócimy.
– A jeśli oni zabiorą pieniądze, a was zabiją?! – wykrzyknął kapitan, kręcąc kołem sterowym. – Będę zrobiony na szaro!
– Wzruszyłeś mnie – zauważył Bourne.
– Tego się nie obawiaj – odrzekł Francuz, groźnie spoglądając na Chińczyko-Portugalczyka. – Miałem do czynienia z tym człowiekiem wielokrotnie w ciągu wielu miesięcy. Tak ja ty jest sternikiem szybkiej łodzi i kropka w kropkę takim samym złodziejem. Napycham jego marksistowskie kieszenie do tego stopnia, że jego kochanki żyją jak konkubiny członków Komitetu Centralnego. Ponadto podejrzewa on, że wszystko zapisuję. Jesteśmy w rękach Boga, a może nawet lepszych.
– W takim razie zabierzcie światło – mruknął niechętnie kapitan. – Może wam się przydać, a nic mi po was, jeśli wpadniecie na mieliznę albo rozwalicie się na skałach.
– Twoja troska o nas doprowadza mnie do łez – oświadczył d'Anjou wyciągając latarnię i kiwając głową na Jasona. – Zaznajomimy się z łódką i jej silnikiem.
– Silnik jest przykryty grubym płótnem. Nie zapalajcie go, póki nie będziecie na wodzie!
– A skąd mamy wiedzieć, że zaskoczy? – spytał Bourne.
– Bo chcę dostać moje pieniądze, panie Milczący.
Krótki przejazd na brzeg przemoczył ich do nitki. Obaj kurczowo trzymali się łódki, aby nie wylecieć za burtę, Jason obu boków, a d'Anjou steru i rufy. Otarli się o podwodną rafę. Metal zazgrzytał o kamień; Francuz przerzucił gwałtownie ster na prawą burtę, dodając gazu do maksimum.
Dziwny, ciemnoniebieski błysk raz jeszcze pojawił się na brzegu. W mokrej ciemności zboczyli z kursu; d'Anjou skierował łódź w stronę sygnału i po paru minutach kil poszorował po dnie. Francuz przycisnął drążek sterowy podnosząc silnik przyczepny, a Bourne przeskoczył przez burtę chwytając za cumkę i wyciągając łódkę na plażę.
Na moment zaparło mu dech, gdy tuż przy nim nagle pojawiła się ludzka postać, chwytając za linkę.
– Cztery ręce lepsze są niż dwie – wrzasnął obcy, Azjata, doskonałą angielszczyzną, i to angielszczyzną z amerykańskim akcentem.