– Jesteś naszym kontaktem?! – odwrzasnął zdumiony Jason zastanawiając się, czy szum deszczu i fal nie przytępił jego słuchu.
– Co za niedorzeczne określenie! – krzyknął człowiek. – Jestem po prostu przyjacielem!
Pięć minut później, zabezpieczywszy łódkę, całą trójką ruszyli przez gęste nadbrzeżne zarośla, które nagle zastąpiły karłowate drzewka.,,Przyjaciel” zmontował prymitywną osłonę z łodziowej plandeki; maleńkie ognisko, niewidoczne z tyłu ani z boku, oświetliło gęsty las znajdujący się przed nimi. Ciepło było mile widziane; Bourne i d'Anjou zziębli na wietrze i ulewnym deszczu. Usiedli po turecku wokół ognia, a Francuz odezwał się do umundurowanego Chińczyka.
– To naprawdę nie było konieczne, Gamma…
– Gamma! – wybuchnął Jason.
– Sięgnąłem do pewnych tradycji z naszej przeszłości. Delta. Oczywiście mogłem użyć imienia „Tango” albo „Fokstrot”, bo jak wiesz, nie wszystko opierało się na greczyźnie. Grecki zastrzeżony był dla dowódców.
– Kretyńska gadanina. Chcę wiedzieć, po co tu jesteśmy. Czemu mu nie zapłaciłeś, żebyśmy mogli już pójść sobie w diabły?
– Człowieku…! – powiedział przeciągle Chińczyk, używając typowo amerykańskiego kolokwializmu. – Jaki napalony typunio! Czego się rzuca?
– Rzucam się, człowieku, bo chcę wracać do łodzi. Naprawdę nie mam czasu na herbatkę!
– A co powiecie na szkocką? – spytał oficer Republiki Ludowej. Sięgnął za siebie i wyciągnął butelkę całkiem przyzwoitej whisky. – Niestety bez szklanek, ale nie przypuszczam, byśmy przenosili zarazki. Kąpiemy się, myjemy zęby, sypiamy ze zdrowymi kurwami; a przynajmniej mój niebiański rząd zapewnia, że są one zdrowe.
– Kim ty, u diabła, jesteś?
– Wystarczy Gamma, Echo mnie o tym przekonał. A czym jestem, pozostawiam twojej wyobraźni. Na przykład pomyśl o UPK, co oznacza Uniwersytet Południowej Kalifornii, łącznie ze studiami dyplomowymi w Berkeley… Te wszystkie protesty w latach sześćdziesiątych, z pewnością je pamiętasz.
– Należałeś do tej bandy?
– Na pewno nie! Byłem zagorzałym konserwatystą, członkiem John Birch Society i żądałem, by ich wszystkich wystrzelano! Wrzaskliwe brudasy bez szacunku dla racji moralnych swego narodu.
– To dopiero jest kretyńska gadanina.
– Mój przyjaciel Gamma – wtrącił się d'Anjou -jest znakomitym pośrednikiem. Jest wysoce wykształconym podwójnym, potrójnym, a niewykluczone, że i poczwórnym agentem pracującym na wszystkie strony we własnym tylko interesie. Jest człowiekiem absolutnie amoralnym i za to go szanuję.
– Wróciłeś do Chin? Do Republiki Ludowej?
– Bo tu są pieniądze – potwierdził oficer. '- Każdy system oparty na ucisku otwiera ogromne możliwości przed człowiekiem podejmującym drobne ryzyko na rzecz uciskanych. Spytaj komisarzy w Moskwie czy w bloku wschodnim. Oczywiście trzeba do tego mieć kontakty na Zachodzie oraz posiadać pewne talenty, na które liczą również wyżsi dowódcy. Na szczęście jestem także doskonałym żeglarzem, co zawdzięczam przyjaciołom mieszkającym nad Zatoką, właścicielom jachtów i motorówek. Pewnego dnia powrócę. Naprawdę lubię San Francisco.
– Nie próbuj dociekać wysokości jego konta w szwajcarskim banku – oświadczył d'Anjou. – Zamiast tego skoncentrujmy się na przyczynach, dla których Gamma stworzył dla nas tak miłą samotnię wśród deszczu. – Francuz wziął butelkę i przyłożył do ust.
– To cię będzie kosztować. Echo – rzekł Chińczyk.
– A co u ciebie nie kosztuje? Co to takiego? – D'Anjou podał butelkę Jasonowi.
– Czy mogę mówić przy twoim towarzyszu?
– Wszystko.
– Będziesz potrzebował informacji. Ja je zapewniam. Cena wynosi tysiąc amerykańskich.
– I to jest to?
– Powinno wystarczyć – powiedział Chińczyk, biorąc szkocką z rąk Bourne'a. – Jest was dwóch, a moja łódź patrolowa znajduje się o pół mili stąd, w zatoczce. Moja załoga sądzi, że mam poufne spotkanie z naszymi tajnymi agentami z kolonii.
– Ja „będę potrzebował informacji”, a ty mi je „zapewnisz”. Na podstawie tych słów mam ci wręczyć bez walki tysiąc dolarów, gdy tymczasem jest całkiem możliwe, że masz tu w krzakach tuzin Zhongguo ren.
– Pewne rzeczy trzeba dawać na wiarę.
– Ale nie moje pieniądze – zastrzegł Francuz. – Nie dostaniesz nawet su, póki się nie dowiem, co sprzedajesz.
– Jesteś galijski do szpiku kości – odrzekł Gamma potrząsając głową. – Doskonale. Dotyczy to twego ucznia, tego, co już nie słucha swego mistrza, ale sam odbiera trzydzieści srebrników i o wiele więcej.
– Mordercy?
– Zapłać mu! – rozkazał Bourne nagle sztywniejąc, wlepiwszy oczy w chińskiego oficera.
D'Anjou najpierw spojrzał na Jasona, następnie na człowieka zwanego Gammą, podciągnął sweter i rozpiął swe ociekające wodą spodnie. Sięgnął głębiej i wydobył nieprzemakalny pas na pieniądze; rozsunął zamek błyskawiczny środkowej kieszeni, wyciągnął banknoty jeden po drugim i podał je chińskiemu oficerowi.
– Trzy tysiące za dzisiejszą noc i jeden za tę nową informację. Pozostałe są fałszywe. Zawsze noszę dodatkowy tysiąc na wszelki wypadek, ale tylko tysiąc…
– Informacja – przerwał mu Jason Bourne.
– On za nią zapłacił – odparł Gamma. – Będę się zwracał do niego.
– Zwracaj się do kogo, u diabła, chcesz, ale gadaj.
– Nasz wspólny przyjaciel w Kantonie… – zaczął oficer mówiąc do d'Anjou. – Radiotelegrafista w Dowództwie Numer Jeden.
– Robiliśmy już interesy – oświadczył ostrożnie Francuz.
– Wiedząc, że o tej porze mam się z tobą spotkać, nabrałem paliwa w stacji w Zhuhai Shi tuż po dziesiątej trzydzieści. Czekała na mnie wiadomość, abym się z nim skontaktował; mamy tam zaufanego łącznika. Nasz człowiek powiedział mi, że z Pekinu łączono pilną rozmowę z pewnym nie zidentyfikowanym numerem w Nefrytowej Wieży. Była do Su Jianga…
D'Anjou rzucił się do przodu, opierając ręce na ziemi.
– Do Świni!
– Kto to taki? – spytał szybko Bourne.
– Ponoć szef wywiadu do spraw operacyjnych w Makau – odparł Francuz – ale sprzedałby własną matkę do burdelu, jeśli cena byłaby odpowiednia. W tej chwili za jego pośrednictwem można dotrzeć do mojego dawnego, byłego ucznia. Mojego Judasza!
– Który nagle został wezwany do Pekinu – przerwał mu człowiek zwany Gammą.
– Jesteś tego pewien? – spytał Jason.
– Nasz wspólny przyjaciel jest pewien – odparł Chińczyk, nadal patrząc na d'Anjou. – Adiutant Su przybył do Dowództwa Numer Jeden, by sprawdzić wszystkie jutrzejsze loty z Kai Tak do Pekinu. Z upoważnienia swego wydziału zarezerwował miejsce, tylko jedno miejsce, na każdy z nich. W wielu wypadkach oznaczało to, że pasażera mającego rezerwację przesuwano na listę oczekujących. Gdy jeden z oficerów Dowództwa Numer Jeden poprosił o osobiste potwierdzenie rezerwacji przez Su, adiutant odpowiedział, że wyjechał on do Makau w pilnej sprawie. Kto ma sprawy w Makau o północy? Wszystko jest pozamykane.
– Z wyjątkiem kasyn – zauważył Bourne. – Stolik piąty. Kam Pęk. Miejsce całkowicie kontrolowane.
– To zaś, biorąc pod uwagę te wszystkie rezerwacje, oznacza, iż Su nie jest pewien, o jakiej porze uda mu się skontaktować z mordercą – dodał Francuz.
– Ale jest pewien, że się z nim skontaktuje. Jakąkolwiek wiadomość ma mu do przekazania, nie może to być nic innego jak rozkaz, który należy natychmiast wykonać. – Jason spojrzał na chińskiego oficera. – Pomóż nam się dostać do Pekinu – powiedział. – Na lotnisko, najbliższym lotem. Będziesz bogaty, zapewniam cię.
– Delta, oszalałeś! – wrzasnął d'Anjou. – Pekin nie wchodzi w rachubę!
– Czemu? Przecież nikt nas nie szuka, a w całym mieście roi się od Francuzów, Anglików, Włochów, Amerykanów… Bóg wie kogo jeszcze. Obaj mamy paszporty, dzięki którym możemy się przedostać.
– Bądźże rozsądny! – błagał Echo. – Wpadniemy w ich sieci. Zważywszy na to, co wiemy, jeśli nakryją nas w sytuacji budzącej choćby najmniejsze podejrzenia, zginiemy na miejscu! On znowu się pojawi w kolonii, najprawdopodobniej w ciągu paru dni.
– Nie mam do stracenia dni – odparł zimno Bourne. – Twój twór wymknął mi się dwukrotnie. Nie mam zamiaru dopuścić do tego po raz trzeci.
– Uważasz, że będziesz w stanie złapać go w Chinach?
– A gdzie mógłby najmniej spodziewać się pułapki?
– Szaleństwo! Ty zwariowałeś!
– Załatw to – polecił Jason chińskiemu oficerowi. – Pierwszy lot z Kai Tak. Gdy otrzymam bilety, wręczę pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich temu, kto mi je dostarczy. Przyślij kogoś, komu możesz zaufać.
– Pięćdziesiąt tysięcy…? – Człowiek zwany Gammą wpatrywał się w Bourne'a.
Niebo nad Pekinem było mgliste; pył niesiony przez wiatr znad Niziny Północnochińskiej tworzył w promieniach słońca kłęby o barwie mdłej żółci i matowego brązu. Lotnisko, jak wszystkie porty międzynarodowe, było ogromne. Pasy startowe, niektóre trzykilometrowej długości, krzyżowały się tworząc kratę czarnych alei. Jeśli istniała jakaś różnica między lotniskiem pekińskim a jego zachodnimi odpowiednikami, to stanowił ją tylko ogromny kopulasty terminal z przylegającymi doń hotelami i autostradami prowadzącymi aż do środka kompleksu. Choć terminal był nowoczesny, uderzała w nim skrajna funkcjonalność, bez cienia upiększeń. Było to lotnisko, z którego korzystano i które podziwiano z powodu jego sprawnego działania, nie zaś piękna.