Bourne i d'Anjou przeszli przez odprawę celną prawie bez problemu torując sobie drogę biegłą znajomością chińskiego. Celnicy byli naprawdę mili; ledwo rzucili okiem na ich wyjątkowo małe bagaże, bardziej zaintrygowani ich umiejętnościami lingwistycznymi niż pakunkami. Główny urzędnik bez zastrzeżeń przyjął ich historyjkę, że są orientalistami na wakacjach, o których będą z przyjemnością opowiadać podczas swych wykładów. Wymienili tysiąc dolarów na Renminbi, co dosłownie znaczyło Ludowe Pieniądze, i w zamian otrzymali niemal po dwa tysiące juanów na głowę. Bourne zaś zdjął okulary, które kupił w Waszyngtonie od swego przyjaciela Kaktusa.
– Jedno mnie zdumiewa – powiedział Francuz, gdy stanęli przed elektronicznym ekranem, wyświetlającym przyloty i odloty w ciągu trzech najbliższych godzin. – Dlaczego on miałby przylecieć cywilnym samolotem? Z pewnością ten, który mu płaci, ma do dyspozycji samolot rządowy albo wojskowy.
– Tak jak i u nas, takie samoloty muszą mieć rozkaz wyjazdu, z którego trzeba się rozliczyć – odpowiedział Jason. – A kimkolwiek jest ten człowiek, musi się trzymać z dala od twego mordercy. On przyleci tu jako turysta albo biznesmen i wtedy dopiero rozpocznie się zawiły proces kontaktowania. Na to przynajmniej liczę.
– Szaleństwo! Powiedz mi, Delta, jeśli go złapiesz, a dodam, że owo „jeśli” jest istotne, gdyż to niezwykle zdolny człowiek, czy masz jakikolwiek pomysł, jak go stąd wydostać?
– Mam pieniądze, amerykańskie pieniądze, o dużych nominałach, więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Są pod podszewką mojej marynarki.
– To dlatego zatrzymaliśmy się w hotelu Peninsula, prawda? Dlatego mi powiedziałeś, żebym cię wczoraj nie wymeldowywał. Tam są twoje pieniądze.
– Były. W hotelowym sejfie. A jego stąd wydobędę.
– Na skrzydłach pegaza?
– Nie, prawdopodobnie samolotem linii Pan Am, przy czym my dwaj będziemy się opiekować chorym przyjacielem. Prawdę powiedziawszy, zdaje się, że to ty podsunąłeś mi ten pomysł.
– W takim razie jestem niespełna rozumu!
– Nie odchodź od okna – polecił Bourne. – Za dwadzieścia minut ma wylądować następny samolot z Kai Tak. Ale w rzeczywistości równie dobrze może to oznaczać dwie minuty, jak dwie godziny. Pójdę kupić dla nas prezent.
– Szaleństwo – mruknął Francuz pod nosem, zbyt zmęczony, by zrobić coś więcej, niż potrząsnąć głową.
Po powrocie Jason wysłał d'Anjou w róg hali, skąd było widać drzwi prowadzące do kontroli paszportowej, zamknięte z wyjątkiem chwil, gdy pasażerowie wychodzili z odprawy celnej. Bourne sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął długie, wąskie pudełko w krzykliwym opakowaniu, jakie często spotyka się w sklepach z pamiątkami na całym świecie. Wewnątrz na sztucznym aksamicie leżał wąski, mosiężny nóż do otwierania listów z chińskimi znakami wzdłuż rękojeści. Klinga wyraźnie była naostrzona jak brzytwa.
– Weź go – polecił Jason. – Schowaj za pasem.
– Jak jest wyważony? – spytał Echo z,,Meduzy”, wsuwając ostrze za spodnie.
– Nieźle. Środek ciężkości ma mniej więcej w połowie, licząc od podstawy rękojeści, a mosiądz daje mu dobrą wagę. Powinien się przyzwoicie wbijać.
– Tak, przypominam sobie – odparł d'Anjou. – Jedną z pierwszych zasad było, żeby nigdy nie rzucać nożem. Ale któregoś popołudnia, o zmroku, zobaczyłeś, jak pewien Gurkha likwiduje zwiadowcę z odległości trzech metrów, bez strzału i nie ryzykując walki wręcz. Jego bagnet obrócił się w powietrzu jak wirujący pocisk i wbił prosto w pierś zwiadowcy. Następnego ranka wydałeś rozkaz, by Gurkha zaczął nas uczyć. Niektórym wychodziło to lepiej niż innym.
– A tobie?
– Nieźle. Byłem z was najstarszy i dlatego pociągały mnie wszelkie sposoby obrony, nie wymagające wielkiego wysiłku fizycznego. I bez przerwy trenowałem. Widziałeś mnie, wypowiadałeś się często na ten temat.
Jason popatrzył na Francuza.
– Zabawne, ale niczego takiego sobie nie przypominam.
– Po prostu pomyślałeś sobie… Przepraszam, Delta.
– Nie ma sprawy. Uczę się ufać rzeczom, których nie rozumiem. Czuwanie trwało nadal; Bourne'owi przypominało to oczekiwanie w Luowu, gdy pociągi jeden po drugim przejeżdżały przez granicę i nikt się nie pojawiał, aż wreszcie niski, kulejący starszy pan wydał mu się z odległości kimś innym. Samolot, który miał przybyć o 11.30, miał ponad dwie godziny spóźnienia. Odprawa celna zajmie dodatkowo pięćdziesiąt minut…
– To on! – zawołał d'Anjou, wskazując postać wynurzającą się z sali kontroli paszportowej.
– Ten z laską? – spytał Jason. – Kulejący?
– Jego sfatygowane ubranie nie jest w stanie ukryć potężnych ramion! – krzyknął Echo. – Siwe włosy są zbyt nowe, nie wyszczot-kował ich dostatecznie, a ciemne okulary za szerokie. Jest zmęczony jak my. Miałeś rację. Wezwania do Pekinu musiał usłuchać, a okazał się niedbały.
– Ponieważ „odpoczynek jest bronią”, a on go zaniedbał?
– Tak. Kai Tak zeszłej nocy musiało go wyczerpać, ale co ważniejsze, musiał wykonać rozkaz. Merde! Jego honoraria pewnie wynoszą setki tysięcy!
– Kieruje się do hotelu – powiedział Bourne. – Zostań tutaj, a ja pójdę za nim… w pewnej odległości. Jeśli cię zauważy, ucieknie i możemy go stracić z oczu.
– Może zauważyć ciebie!
– Wątpliwe. To ja wynalazłem tę grę. Poza tym będę szedł za nim. Zostań. Wrócę po ciebie.
Niosąc płócienną torbę i poruszając się krokiem zdradzającym zmęczenie długą podróżą odrzutowcem, Jason włączył się do kolejki nowo przybyłych pasażerów kierujących się do hotelu. Nie spuszczał z oczu siwowłosego człowieka. Dwukrotnie były brytyjski komandos zatrzymał się i odwrócił, więc i Bourne dwukrotnie, gdy tylko drgnęły ramiona śledzonego, także odwracał się i pochylał, jak gdyby strzepywał z nogi owada albo poprawiał pasek torby, ukrywając w ten sposób twarz i większość ciała. Tłum przy recepcji gęstniał. Jason stanął w drugiej kolejce, o osiem osób za zabójcą, starając się jak najmniej rzucać w oczy i nieustannie przystając, by posunąć nogą swoją torbę. W końcu komandos podszedł do urzędniczki, pokazał dokumenty, wypełnił kartę meldunkową i pokuśtykał w kierunku brązowych wind z prawej strony. Sześć minut później Jason stanął przed tą samą recepcjonistką. Odezwał się w dialekcie mandaryńskim.
– Ni neng bangzhu wo ma? – zaczął, prosząc o pomoc. – Musiałem nagle wyjechać i nie mam się gdzie zatrzymać. Tylko na jedną noc.
– Bardzo dobrze mówi pan naszym językiem – powiedziała urzędniczka z aprobatą, otwierając szeroko migdałowe oczy. – Czyni pan nam zaszczyt – dodała uprzejmie.
– Mam nadzieję znacznie się podciągnąć w czasie mego pobytu. Jestem na objeździe naukowym.
– To najlepsze, co można zrobić. W Pekinie jest wiele skarbów, tak jak wszędzie, oczywiście, ale to miasto niebiańskie. Nie ma pan rezerwacji?
– Obawiam się, że nie. Wszystko było na ostatnią chwilę, jeśli pani wie, co mam na myśli.
– Ponieważ rq;ówię oboma językami, mogę pana zapewnić, że w naszym określił pan to prawidłowo. Wszystko jest na łeb na szyję. Zobaczę, co się da zrobić. Oczywiście nie będzie to wielki luksus.
– Nie mogę sobie pozwolić na wielki luksus – odrzekł nieśmiało Jason. – Ale jestem z kolegą… jeśli to będzie konieczne, możemy spać w jednym łóżku.
– Jestem pewna, że przy tak nagłym przyjeździe wspólne łóżko okaże się koniecznością. – Recepcjonistka przerzuciła karty meldunkowe. – Jednoosobowy pokój z oknem na podwórze na drugim piętrze. Przypuszczam, że będzie odpowiadał pana zasobom…
– Weźmiemy go – zgodził się Bourne. – A propos, kilka minut temu w tej kolejce zobaczyłem człowieka, którego z pewnością znam. Teraz już się nieco postarzał, ale przypuszczam, że jest to mój dawny profesor z okresu studiów w Anglii. Siwy, z laską… Jestem pewien, że to on. Chciałbym się z nim spotkać.
– A, tak, pamiętam. – Urzędniczka rozłożyła przed sobą najnowsze karty meldunkowe. – Nazywa się Wadsworth, Joseph Wads-worth. Pokój trzysta dwadzieścia pięć. Ale chyba pan się myli. Jako zawód podał: konsultant do spraw podmorskiej ropy naftowej, z Wielkiej Brytanii.
– Ma pani rację, to nie on – odrzekł Jason, potrząsając w zakłopotaniu głową. Wziął klucz do swego pokoju.
Mażemy go dopaść! Teraz! – Bourne chwycił d'Anjou za ramię, wyciągając go z opuszczonego kąta terminalu.
– Teraz? Tak łatwo? Tak szybko? To niewiarygodne!
– Wręcz przeciwnie – oświadczył Jason, prowadząc go do obleganych przez tłum kilku szklanych drzwi, prowadzących do hotelu. – To absolutnie wiarygodne. Twój człowiek w tej chwili ma na głowie tuzin różnych spraw. Musi być niewidoczny. Nie może zatelefonować przez centralę hotelową, więc będzie siedział w swym pokoju, czekając na telefon z instrukcjami.