Bywają czasy, gdy ludzie muszą powstrzymywać się od myślenia -
Bóg tylko wie, że sam robię to częściej, niż powinien w miarę szanowany psychiatra… Uginamy się pod naciskiem wydarzeń… musimy najpierw pozbierać się do kupy. Morris Panov, przyjaciel Jasona Bourne'a.
Marie zakręciła kran, napiła się letniej wody i wróciła do ciasnego pokoju. Mogła tam robić tylko trzy rzeczy: spać, siedzieć lub chodzić. Stanęła w drzwiach i rozejrzała się, wreszcie zrozumiawszy, co w jej schronieniu wydało się tak dziwaczne. To była cela, nie mniej prawdziwa, niż gdyby stanowiła część jakiegoś więzienia na odludziu. Co gorsza, była to autentyczna pojedynka. Znów znajdowała się w izolacji, sama z własnymi myślami, własnym przerażeniem. Podeszła do okna, tak jakby to zrobił więzień, i wyjrzała na zewnątrz. To, co zobaczyła, stanowiło jedynie przedłużenie jej celi: nie wolno jej było wyjść na tłoczną ulicę, którą widziała w dole. Nie znała tego świata, a on jej nie chciał. Niezależnie od plugawego koszmaru porannych wydarzeń na wybrzeżu, była tu intruzem, który nic nie rozumiał ani nie mógł być rozumiany. Była sama, a ta samotność doprowadzała ją do szaleństwa.
Marie tępym wzrokiem patrzyła na ulicę. Ulica! Tam była ona! Catherine! Stała koło szarego samochodu w towarzystwie mężczyzny;
oboje mieli głowy zwrócone w kierunku trzech innych mężczyzn znajdujących się dziesięć metrów za nimi, przy drugim aucie. Cała piątka rzucała się w oczy, bo nie było na ulicy innych podobnych do nich ludzi. Byli to biali w morzu Azjatów, obcy w obcym miejscu. Wyglądali na wyraźnie podnieconych, czymś zaniepokojonych i ciągle kiwali głowami rozglądając się dokoła, szczególnie zaś spoglądając na drugą stronę ulicy. Na ten dom. Głowami? Włosy! Trzech mężczyzn miało je krótko przycięte… po wojskowemu… żołnierze. Amerykańska piechota morska!
Towarzyszący Catherine mężczyzna, sądząc po uczesaniu cywil, mówił szybko, bez przerwy pokazując coś palcem… Marie go rozpoznała! To był człowiek z Departamentu Stanu, ten sam, który odwiedził ich w Maine! Podsekretarz stanu z martwymi oczami, który nieustannie pocierał sobie skroń i prawie nie protestował, gdy Dawid oświadczył, że mu nie ufa. To był McAllister! Człowiek, z którym Catherine miała się spotkać.
Gdy Marie patrzyła na scenę rozgrywającą się na ulicy, nagle oderwane części okropnej łamigłówki ułożyły się w całość. Dwaj żołnierze z drugiego wozu przeszli przez jezdnię i rozdzielili się. Ten, który stał koło Catherine, zamienił parę słów z McAllisterem, a potem pobiegł w prawo, wyciągając z kieszeni małą radiostację. Catherine powiedziała coś do podsekretarza, a potem podniosła głowę i spojrzała na dom. Marie odskoczyła od okna.
Przyjadę sama. Chcę z tobą porozmawiać.
Dobrze.
To była pułapka! Dotarli do Catherine Staples. Nie była przyjacielem, była wrogiem! Marie wiedziała, że musi uciekać. Na litość boską, uciekaj! Złapała białą torebkę z pieniędzmi i spojrzała przelotnie na jedwabne ubrania z fabryki tekstylnej. Chwyciła je i wybiegła z mieszkania.
W domu były dwa korytarze. Jeden biegł od frontu przez całą długość budynku dochodząc do schodów z prawej strony, które wiodły na ulicę; drugi przecinał go pod kątem prostym, tworząc odwrócone „T”, i prowadził ku drzwiom na zapleczu. Były tam drugie schody, używane do wynoszenia śmieci do pojemników stojących w uliczce na tyłach domu. Catherine mimochodem zwróciła jej na to uwagę, gdy tu przyjechały, mówiąc, że istnieje zarządzenie zakazujące wystawiania śmieci na ulicę, ponieważ jest to główna droga przelotowa w Tuen Mun. Marie pomknęła prostopadłym korytarzem do tylnych drzwi i otworzyła je. Nagle straciła oddech, natknąwszy się na przygarbionego starca ze słomianą miotłą w ręku. Zerknął na nią przelotnie, a potem potrząsnął głową z miną wyrażającą najwyższe zaciekawienie. Marie wyszła na ciemny podest, Chińczyk zaś wszedł do środka. Zostawiła w drzwiach szparkę czekając, aż Catherine pojawi się na frontowych schodach. Jeśli stwierdzi, że mieszkanie jest puste, zawróci, by pospieszyć do McAllistera i żołnierzy, a wtedy Marie będzie w stanie wślizgnąć się ponownie do mieszkania i zabrać stamtąd spódnicę oraz drugą bluzkę, które wczoraj kupiły. Ogarnięta paniką nie pomyślała o nich, chwytając tylko jedwabie; nie odważyłaby się zresztą tracić bezcennych chwil na przeszukiwanie szafy, w której Catherine powiesiła je wraz z wieloma innymi ubraniami. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że nie może chodzić, a cóż dopiero biec ulicami w podartej bluzce i utytłanych spodniach. Coś tu się nie zgadzało! Ten starzec! Po prostu stał sobie, zaglądając przez szparę w drzwiach.
– Idź sobie! – szepnęła Marie.
Kroki. Stukot wysokich obcasów na metalowych stopniach frontowych schodów. Jeśli to była Catherine, będzie musiała po drodze do mieszkania przejść koło prostopadłego korytarza.
– Deng yideng\ – wrzasnął stary Chińczyk, nadal stojąc nieruchomo z miotłą i nadal nie spuszczając jej z oka. Marie jeszcze bardziej przymknęła drzwi, zostawiając ledwie centymetrową szpareczkę.
Ukazała się Catherine. Spojrzała przelotnie, z zaciekawieniem na starca, usłyszawszy niewątpliwie jego ostry, wysoki i gniewny głos. Nie zwalniając, podążyła korytarzem z wyłącznym zamiarem dotarcia do mieszkania. Marie czekała; serce biło jej tak głośno, że zdawało się budzić echo w ciemnej klatce schodowej, A potem usłyszała głos, błagalny, histeryczny krzyk.
– Nie! Marie! Marie, gdzie jesteś? – Kroki stały się szybsze, obcasy zastukały na betonie. Catherine skręciła, biegnąc w stronę starego Chińczyka, w jej stronę. – Marie, to nie jest to, co myślisz! Na litość boską, zatrzymaj się!
Marie Webb obróciła się i pobiegła w dół ciemnymi schodami. Nagle oświetlił je snop jaskrawożółtego światła słonecznego i równie nagle powróciła ciemność. Drzwi na parterze, trzy kondygnacje niżej, zostały otwarte; szybkim krokiem weszła jakaś postać w ciemnym ubraniu. Był to żołnierz spieszący na posterunek. Biegł schodami na górę; Marie skuliła się w kącie podestu na drugim piętrze. Gdy żołnierz znalazł się na ostatnim stopniu przed podestem, przytrzymując się ręką poręczy, by szybciej zakręcić, Marie wypadła z ukrycia. Jej dłoń – dłoń trzymająca zwinięte jedwabie – zderzyła się z twarzą zdumionego żołnierza, pozbawiając go równowagi. Uderzyła barkiem w jego klatkę piersiową, zrzucając go ze schodów. Przebiegła obok wijącego się ciała, słysząc równocześnie dobiegające z góry krzyki.
– Marie! Marie! Wiem, że to ty! Na litość boską, posłuchaj mnie! Wypadła na uliczkę, a tam rozpoczął się następny koszmar, rozgrywany w oślepiającym słońcu Tuen Mun. Biegnąc przejściem za szeregiem bloków mieszkalnych, z nogami krwawiącymi w tenisówkach, Marie wciągnęła przez głowę kimonową sukienkę i zatrzymała się przy stojących rzędem pojemnikach na śmieci. Zdjęła zielone spodnie i wrzuciła do najbliższego. Następnie udrapowała szeroką szarfę na głowie przykrywając włosy i wbiegła w następną drogę dojazdową, prowadzącą do głównej ulicy. Kilka sekund później szła w tłumie ludzi z Hongkongu, przeniesionych ku nowej granicy kolonii. Przeszła przez jezdnię.
– Tam! – krzyknął męski głos. – Ta wysoka!
Rozpoczęło się polowanie, ale nagle, nieoczekiwanie, zupełnie zmienił się jego przebieg. Mężczyzna biegnący za nią chodnikiem został zatrzymany przez stragan na kółkach, który zajechał mu drogę. Próbował go odepchnąć, ale trafił rękami do wbudowanych w wózek garnków z wrzącym tłuszczem. Wrzasnął przewracając wózek. Właściciel podniósł krzyk, najwyraźniej domagając się odszkodowania. Tłum Chińczyków spieszących z pomocą właścicielowi otoczył żołnierza, spychając go na chodnik.
– Tam jest ta suka!
W tym samym momencie Marie wpadła na zwartą grupę kobiet robiących zakupy. Skręciła w prawo wbiegając w kolejną boczną uliczkę, by po chwili stwierdzić, że znalazła się w ślepym zaułku, zamkniętym ścianą chińskiej świątyni. I znów to samo! Pięciu młodzieńców – nastolatków w paramilitarnych mundurach – nagle wyłoniło się z bramy i gestem wskazało jej, by przeszła dalej.
– Jankes kryminalista! Jankes złodziej!
Okrzyki brzmiały tak, jakby wydawali je ludzie wcześniej wyćwiczeni w naśladowaniu obcego języka. Młodzieńcy wzięli się pod ręce i bez wysiłku zatrzymali biegnącego za Marie mężczyznę, przypierając go do ściany.
– Precz z drogi, wy kutasy! – wrzasnął żołnierz. – Precz z drogi albo załatwię każdego z was, szczeniaki!
– Podniesiesz ręce… albo broń… – dobiegł donośny głos z głębi zaułka.
– Nic nie powiedziałem na temat broni! – przerwał żołnierz z Yictoria Peak.
– …ale jeśli zrobisz jedno lub drugie – kontynuował głos – oni przestaną się trzymać pod ręce, a pięciu Didi Jingcha, tak znakomicie wyszkolonych przez naszych amerykańskich przyjaciół, z pewnością da sobie radę z jednym człowiekiem.
– Do jasnej cholery, sir! Próbuję tylko wykonywać moją robotę! To nie pańska sprawa.