– Obawiam się, że moja, sir. Z przyczyn panu nie znanych.
– Gówno! – Żołnierz bez tchu oparł się o ścianę i spojrzał na uśmiechnięte młode twarze przed sobą.
– Lai\ – powiedziała do Marie jakaś kobieta, pokazując palcem szerokie, dziwacznego kształtu drzwi bez klamki. Wyglądały na grubą, nie do sforsowania konstrukcję. – Xiaoxin. Osooosznie.
– Ostrożnie? Rozumiem. – Drzwi otworzyła jakaś postać w fartuchu i Marie wpadła do środka. Natychmiast poczuła ostry powiew zimnego powietrza. Stała w ogromnej chłodni, pełnej budzących grozę wiszących na hakach tusz zwierzęcych, które oświetlały żarówki osłonięte metalową siatką. Człowiek w fartuchu czekał przez pełną minutę z uchem przystawionym do drzwi. Marie okręciła szyję jedwabną szarfą i skrzyżowała ramiona dla ochrony przed ostrym zimnem, tym dotkliwszym, że kontrastowało tak bardzo z nieznośnym upałem na zewnątrz. Chińczyk przesunął żelazną dźwignię i pchnął inne ciężkie drzwi, kiwnięciem głowy wskazując drżącej Marie, by przez nie przeszła. Znalazła się w długim, wąskim pomieszczeniu pustego sklepu rzeźniczego. Frontowe okna zaciągnięte były bambusowymi żaluzjami, tłumiącymi mocne południowe światło. W głębi, pod prawym oknem, stał za kontuarem białowłosy mężczyzna, wyglądający przez szpary w żaluzjach na ulicę. Gestem przywołał Marie. Znów wykonała to, co jej polecono, zwracając równocześnie uwagę na wieniec o dziwacznym kształcie, umieszczony nad wejściem do sklepu, zapewne zamkniętego.
Starzec dał znak, że Marie może wyjrzeć przez okno. Rozsunęła dwie zagięte bambusowe listwy i na chwilę straciła oddech ujrzawszy, co się dzieje na zewnątrz. Gorączka poszukiwań dosięgła szczytu. Żołnierz z oparzonymi dłońmi, machając nimi w powietrzu wchodził kolejno do sklepów po drugiej stronie ulicy. Zobaczyła Catherine Staples i McAllis-tera gorąco dyskutujących z tłumem Chińczyków, którzy wyraźnie mieli za złe cudzoziemcom zakłócanie spokojnego, choć szalenie pracowitego życia w Tuen Mun. Ogarnięty paniką McAllister musiał widocznie wykrzyknąć coś obraźliwego, gdyż rzucił się na niego starzec w orientalnym stroju, dwukrotnie od niego starszy, powstrzymywany przez młodsze, bardziej opanowane osoby. Podsekretarz stanu cofał się z podniesionymi rękami, dowodząc swej niewinności, a Catherine bezskutecznie coś wykrzykiwała, próbując wydostać ich oboje ze środka rozzłoszczonego tłumu.
Nagle żołnierz z oparzonymi rękami wyleciał z łoskotem przez drzwi jakiegoś sklepu na ulicę i potoczył się po chodniku, wyjąc z bólu, gdy jego dłonie dotknęły betonu. We wszystkie strony posypały się odłamki rozbitego szkła. Ukazał się goniący go młody Chińczyk w białej tunice, pasie i sięgających do kolan spodniach instruktora sztuk walki. Żołnierz skoczył na nogi i w chwili, gdy jego azjatycki przeciwnik do niego dobiegł, trafił go lewym sierpowym w okolicę nerki, a następnie celnym prawym prostym w twarz, zapędzając go uderzeniami z powrotem do wnętrza sklepu, choć za każdym ciosem zadanym poparzonymi dłońmi wył z bólu.
Ostatni żołnierz z Victoria Peak przybiegł ulicą utykając na nogę, z ramionami zwieszonymi jakby zostały uszkodzone przy upadku – upadku ze schodów, pomyślała Marie, przypatrując się scenie ze zdumieniem. Przybył z pomocą swemu cierpiącemu koledze, i to pomocą bardzo skuteczną. Amatorskie próby odzianych w stroje treningowe uczniów nieprzytomnego instruktora sztuk walki zostały odparte gradem kopniaków, miażdżących ciosów kantem dłoni i błyskawicznymi manewrami znawcy judo.
I znowu nagle, zupełnie nieoczekiwanie, rozległa się kakofonia wschodniej muzyki, cymbały i prymitywne instrumenty drewniane wybuchające nagłymi crescendo za każdym krokiem zaimprowizowanej orkiestry, która maszerowała ulicą na czele pochodu niosącego ozdobione kwiatami tablice z chińskimi napisami. Bitwę przerwano, przytrzymując walczących za ręce. Na głównej alei handlowej Tuen Mun zaległa cisza. Amerykanie stracili orientację, Catherine Staples z trudem powściągnęła niezadowolenie, a Edward McAllister wzniósł w irytacji ręce do nieba.
Marie patrzyła dosłownie zahipnotyzowana widokiem za szybą. Wszystko zamarło, jakby spokój zapanował na rozkaz jakiejś osobistości z zaświatów, nie znoszącej sprzeciwu. Spojrzała na zbliżającą się grupę obdartusów. Prowadził ją bankier Jitai! Prosto do sklepu rzeźniczego!
Przenosząc wzrok w drugą stronę, Marie dostrzegła Catherine Staples i McAllistera przebiegających za dziwną grupą zebraną przed sklepem. Po drugiej stronie ulicy dwaj żołnierze znów podjęli pościg. I wszyscy zniknęli w potokach oślepiającego słońca.
Rozległo się pukanie. Białowłosy starzec zdjął wieniec i otworzył drzwi sklepu. Bankier Jitai wszedł do środka i skłonił się przed Marie.
– Czy parada podobała się pani, madame?
– Nie jestem pewna, co to było.
– Marsz żałobny na cześć zmarłych. W tym wypadku bez wątpienia chodziło o zamordowane zwierzęta w chłodni pana Woo.
– Pan? To wszystko było zaplanowane?
– Można powiedzieć, że był to stan gotowości – wyjaśnił Jitai. – Często naszym kuzynom z północy udaje się przedostać przez granicę… nie złodziejom, lecz członkom rodzin pragnącym jedynie połączyć się z bliskimi. Żołnierze zaś pragną jedynie ich chwytać i odsyłać z powrotem. Musimy być gotowi do obrony naszych ludzi.
– Ale mnie…? Pan wiedział?
– Patrzyliśmy, czekaliśmy. Pani się ukrywała uciekając przed kimś, tyle tylko było nam wiadomo. Dowiedzieliśmy się tego od pani w chwili, gdy pani oświadczyła, że nie zamierza stawić się przed urzędnikiem, by „wnieść skargę”, jak to pani sformułowała. Została pani skierowana w boczną uliczkę.
– Te kobiety z torbami na zakupy…
– Tak. Przeszły przez ulicę za panią. Musimy pani pomóc. Marie spojrzała na zaniepokojone twarze ludzi z tłumu za bambusowymi listwami, a potem na bankiera.
– Skąd pan wie, że nie jestem kryminalistką?
– To nieistotne. Istotna jest zniewaga, jakiej doznała pani od dwóch członków naszego narodu. A także, madame, nie wygląda pani ani nie mówi tak jak ktoś uciekający przed wymiarem sprawiedliwości.
– Bo nie jestem kimś takim. I rzeczywiście potrzebuję pomocy. Muszę się dostać do Hongkongu, do hotelu, gdzie mnie nie znajdą i skąd będę mogła zatelefonować. Naprawdę nie wiem, do kogo, ale muszę dotrzeć do ludzi, którzy mogą mi pomóc… nam pomóc. – Marie zawahała się, a potem oświadczyła patrząc Jitai prosto w oczy. – Człowiek o imieniu Dawid to mój mąż.
– Rozumiem – odrzekł bankowiec. – Ale najpierw musi panią obejrzeć lekarz.
– Co?
– Pani stopy krwawią.
Marie spojrzała w dół. Krew przesiąkła przez bandaże i płótno jej pantofli. Wyglądało to okropnie.
– Chyba ma pan rację – zgodziła się.
– A potem będzie sprawa ubrania, środka lokomocji… Osobiście wynajdę hotel, w którym będzie pani mogła zamieszkać pod dowolnym nazwiskiem. I jest jeszcze sprawa pieniędzy. Czy ma pani jakiekolwiek fundusze?
– Nie wiem – odparła Marie, kładąc jedwabie na ladzie i otwierając białą torebkę. – To znaczy jeszcze nie sprawdzałam. Przyjaciel… ktoś, o kim myślałam, że jest przyjacielem… zostawił mi pieniądze. – Wyciągnęła banknoty włożone przez Catherine.
– Nie jesteśmy bogaczami tutaj w Tuen Mun, ale być może zdołamy pani pomóc. Była już mowa o zrobieniu zbiórki.
– Panie Jitai – przerwała Mańe – nie jestem biedna. Jeśli okaże się to konieczne, a szczerze mówiąc, jeśli jeszcze będę żyć, zwrócę wszystko co do centa, z procentem znacznie przekraczającym wysokość wkładu.
– Jak pani sobie życzy. Jestem bankierem. Ale co tak piękna kobieta jak pani może wiedzieć o procentach i wkładach? – rzekł Jitai z uśmiechem.
– Pan jest bankierem, a ja ekonomistką. Co bankierzy wiedzą o wpływie inflacyjnego oprocentowania na zmiany kursu wymiany walut, szczególnie oprocentowania wkładu pierwotnego? – Po raz pierwszy od długiego czasu Marie uśmiechnęła się.
Siedząc w taksówce, którą jechała do Koulunu przez spokojną, wiejską okolicę, Marie miała ponad godzinę na rozmyślania. Przed nimi jeszcze trzy kwadranse jazdy, nim dotrą do mniej spokojnych przedmieść, a szczególnie do zatłoczonej dzielnicy Mongkok. Pełni skruchy mieszkańcy Tuen Mun nie tylko okazali się szczodrzy, ale także opiekuńczy i pomysłowi. Bankier Jitai najwyraźniej zdołał ich przekonać, że ofiarą chuliganów padła biała kobieta ukrywająca się i walcząca o życie, a ponadto, ponieważ podejmuje ona próbę dotarcia do ludzi, którzy mogą jej pomóc, zarządził, iż należy zmienić jej wygląd. W kilku sklepach zakupiono odzież typu zachodniego;
odzież, która zrobiła na Marie dziwne wrażenie. Wydawała się bezbarwna, choć praktyczna, schludna, ale ponura. Nie tania, lecz tego rodzaju, jaki wybrałaby albo kobieta bez poczucia estetyki, albo przekonana, że jest ponad takimi sprawami. Jednak po godzinie spędzonej w pokoju na zapleczu gabinetu kosmetycznego pojęła, czemu wybrano dla niej taki kostium. Kobiety krzątały się koło niej; jej włosy umyto i wysuszono, a gdy już było po wszystkim i przejrzała się w lustrze, dech jej zaparło. Jej twarz – zmizerowaną, blada i wymęczoną – otaczała fryzura z włosów już nie ogniście kasztanowych, lecz mysiej szarości, z cienkimi pasemkami bieli. Postarzono ją o ponad dziesięć lat. Stanowiło to ulepszoną wersję jej własnej próby, dokonanej po ucieczce ze szpitala, ale znacznie odważniejszą i dokładniejszą. Była chińskim wyobrażeniem poważnej, pryncypialnej turystki, dość zamożnej, prawdopodobnie wdowy, która wydawała apodyktycznie polecenia, dokładnie liczyła pieniądze i nigdzie nie ruszała się bez przewodnika w ręku, do którego nieustannie zaglądała w każdym kolejnym punkcie jej dokładnie przemyślanego planu zwiedzania. Ludzie z Tuen Mun doskonale znali takie turystki i narzucony jej portret był precyzyjny. Jason Bourne pochwaliłby to osiągnięcie.