Ale podczas jazdy do Koulunu nurtowały ją także inne myśli, myśli rozpaczliwe, które starała się opanować i oddalić od siebie, tłumiąc uczucie paniki, mogące tak łatwo nią zawładnąć i popchnąć do fałszywego kroku, który mógłby zaszkodzić Dawidowi – zabić Dawida. O, Boże, gdzie jesteś? Jak mogę cię odnaleźć? Jak?
Próbowała odnaleźć w pamięci kogokolwiek, kto mógłby jej pomóc, nieustannie odrzucając każdą kolejną twarz i nazwisko przychodzące jej na myśl, bo każde w jakiś sposób związane było z ową straszliwą strategią, określaną złowieszczo terminem „nie-do-uratowania” – co oznaczało śmierć człowieka jako jedyne możliwe rozwiązanie. Oczywiście z wyjątkiem Morrisa Panova, ale Mo z punktu widzenia rządu był wyrzutkiem; wymienił po nazwisku oficjalnych zabójców, nazywając ich nieudolnymi mordercami. Nie dotrze nigdzie i zapewne przywiezie tylko następny rozkaz „nie-do-uratowania”.
Nie-do-uratowania… Nagle przypomniała sobie twarz, twarz zalaną łzami i stłumiony krzyk litości wydany drżącym głosem; twarz człowieka będącego niegdyś bliskim przyjacielem młodego pracownika dyplomacji, jego żony i dzieci na dalekiej placówce zwanej Phnom-Penh. Conklin! Nazywał się Aleksander Conklin! W okresie długiej rekonwalescencji Dawida wielokrotnie próbował się z nim zobaczyć, ale Dawid na to nie pozwalał mówiąc, że zabije agenta CIA, gdy tylko ten przekroczy próg. Inwalida Conklin bezmyślnie, niesłusznie oskarżył Dawida, nie słuchając błagań człowieka dotkniętego amnezją, a zamiast tego podejrzewając go o zdradę i przejście na stronę nieprzyjaciela. Uwierzył w to do tego stopnia, że sam próbował zabić Dawida pod Paryżem. I wreszcie zmontował ostatni zamach w Nowym Jorku na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, w domu będącym tajną siedzibą Treadstone-71; zamach prawie udany. Gdy prawda o Dawidzie wyszła na jaw, Conklin był wstrząśnięty, obarczając się winą za to, co zrobił. Marie zaś naprawdę go żałowała; jego udręka była tak prawdziwa, poczucie winy tak dotkliwe. Rozmawiała z Aleksem przy kawie na werandzie, ale Dawid nie chciał w ogóle go widzieć. Conklin był jedynym człowiekiem, do którego zwrócenie się o pomoc miałoby sens, jakikolwiek sens!
Hotel nazywał się Empress i mieścił się na Chatham Road w Koulunie. Był to niewielki hotel w zatłoczonej dzielnicy Tsimshatsui, gdzie zamieszkiwali ludzie różnych narodowości, ani bogaci, ani szczególnie ubodzy, głównie komiwojażerowie ze Wschodu i Zachodu, którzy przybywali tu w interesach bez funduszu reprezentacyjnego, przysługującego dyrektorom. Bankier Jitai dobrze się spisał; pokój zarezerwowano dla pani Austin, Penelopy Austin. „Penelopa” była pomysłem Jitai, który przeczytał mnóstwo angielskich powieści i „Penelopa” wydała mu się,,bardzo odpowiednia”. Niech będzie, powiedziałby Jason Bourne, pomyślała Marie.
Usiadła na brzegu łóżka i sięgnęła po telefon, niepewna, co ma powiedzieć, ale równocześnie świadoma, że musi to zrobić.
– Potrzebny mi jest numer osoby w Waszyngtonie, District Columbia, Stany Zjednoczone – powiedziała do telefonistki. – To pilne.
– Pobieramy opłatę za informację zamorską…
– To ją pobierzcie – przerwała Marie. – Czekam przy telefonie…
– Słucham? – odezwał się zaspany głos. Halo?
– Aleks, tu Marie Webb.
– Jasny gwint, gdzie ty się podziewasz? Gdzie oboje jesteście? Czy on cię odnalazł?
– Nie wiem, o czym mówisz. Ani ja go nie znalazłam, ani on mnie. Ty w i e s z o wszystkim?
– A jak sądzisz, kto, u diabła, prawie skręcił mi kark przyleciawszy do Waszyngtonu w zeszłym tygodniu? Dawid! Każdy telefon, pod który może zadzwonić, zostanie przełączony na mnie! To samo załatwił Mo Panov! Gdzie ty jesteś?!
– W Hongkongu, w Koulunie, jak przypuszczam. Hotel Empress, pod nazwiskiem Austin. Dawid dotarł do ciebie?
– I do Mo! On i ja zajrzeliśmy do wszystkich mysich dziur, by się dowiedzieć, co, u diabła, się dzieje, i postawiono nam mur nie do przebicia. Nie, cofam to, nie postawiono; po prostu nikt się nie orientuje, o co tu chodzi! Dobry Boże, Marie, od zeszłego czwartku nie miałem w ustach kropli alkoholu!
– Nie wiedziałam, że go potrzebujesz.
– Potrzebuję! Co się dzieje?
Marie opowiedziała mu, nie pomijając niewątpliwego udziału biurokracji rządowej w jej porwaniu, o swej ucieczce, pomocy udzielonej przez Catherine Staples, pomocy, która w końcu okazała się pułapką, zastawioną przez człowieka o nazwisku McAllister, którego ujrzała na ulicy w towarzystwie Catherine.
– McAllister? Widziałaś go?
– Aleks, on jest tutaj. Znowu chce mnie schwytać. Mając mnie, będzie mógł sterować Dawidem, aż wreszcie go zabije! Już tego próbowali!
W rozmowie nastąpiła przerwa wypełniona napięciem.
– Rzeczywiście próbowaliśmy tego – powiedział cicho Conk-lin. – Ale to było wtedy, nie teraz.
– Co ja mogę zrobić?
– Zostań, gdzie jesteś – polecił Aleks. – Wsiadam do pierwszego samolotu do Hongkongu. Nie wychodź z pokoju. Nie telefonuj już nigdzie. Szukają cię, muszą to robić.
– Dawid jest tam, Aleks! Do czegokolwiek go zmusili z mego powodu, jestem śmiertelnie przerażona!
– Delta był najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek wyszkoliła,,Meduza”. Na tym polu nie było lepszego. Wiem o tym. Widziałem.
– To jedna sprawa i nauczyłam się z tym żyć. Ale jest jeszcze drugi aspekt, Aleks! Jego umysł! Co się stanie z jego umysłem?
Conklin znowu chwilę milczał, a gdy podjął rozmowę, jego głos był pełen namysłu.
– Zabiorę ze sobą przyjaciela, przyjaciela nas wszystkich, Mo nie odmówi. Nie ruszaj się, Marie. Nadchodzi czas ostatecznej rozgrywki. I na Boga, on nastąpi!
ROZDZIAŁ 23
Kim jesteś?! – wrzasnął oszalały Bourne, trzymając starca za gardło i przyciskając go do ściany.
– Delta, przestań! – rozkazał d'Anjou. – Twój głos! Ludzie cię usłyszą. Pomyślą, że go mordujesz. Zadzwonią do recepcji.
– Mogę go zabić, a telefony nie działają! – Jason wypuścił fałszywego samozwańca, a w każdym razie puścił jego gardło, chwytając za koszulę i rozdzierając ją, gdy rzucił mężczyznę na fotel.
– Drzwi – nalegał spokojnie, lecz ze złością d'Anjou. – Wstaw je na miejsce, najlepiej jak umiesz, na litość boską. Chcę się wydostać z Pekinu żywy, a każda sekunda w twoim towarzystwie zmniejsza moje szansę. Drzwi!
Na wpół oszalały Bourne obrócił się dokoła, chwycił rozbite drzwi i wepchnął je we framugę, dopasowując boki i kopniakami wciskając je na miejsce. Starzec rozmasował sobie gardło, a potem nagle spróbował poderwać się z fotela.
– Non, mon ami – oświadczył Francuz, zagradzając mu drogę. – Zostań, gdzie jesteś. Nie przejmuj się mną, tylko nim. Widzisz, on naprawdę może cię zabić. W swoim szale nie ma szacunku dla złotego wieku, ale ponieważ ja sam się do niego zbliżam, posiadam go.
– Szale? To jest zniewaga! – wykrzykiwał gorączkowo starszy pan. – Walczyłem pod El-Alamejn i, Jezu Chryste, będę walczył teraz! – znów próbował wydostać się z fotela i znowu d'Anjou pchnął go na miejsce widząc, że Jason wraca.
– Och, heroicznie powściągliwy Brytyjczyk – skomentował
Francuz. – Przynajmniej byłeś na tyle łaskaw, by nie wymieniać bitwy pod Agincourt.
– Dość bzdur! – krzyknął Bourne. Odsunął d'Anjou na bok i pochylił się nad fotelem z rękami na poręczach, wpychając własnym ciałem starca z powrotem na miejsce. – Powiesz mi, gdzie on jest, i powiesz bardzo szybko albo będziesz żałował, że wydostałeś się spod El-Alamejn.
– Gdzie jest kto, ty wariacie?
– Nie jesteś tym samym człowiekiem, który był na dole. Nie jesteś Josephem Wadsworthem, który miał zamieszkać w pokoju trzysta dwadzieścia pięć!
– To jest pokój trzysta dwadzieścia pięć, a ja jestem Josephem Wadsworthem! Brygadierem w stanie spoczynku, Królewscy Saperzy!
– Kiedy się zameldowałeś?
– Oczywiście oszczędzono mi tego kłopotu – odrzekł dumnie Wadsworth. – Specjalistom zaproszonym przez rząd należą się pewne względy. Przeprowadzono mnie przez kontrolę celną i zaprowadzono wprost tutaj. Przyznać muszę, że obsługi w pokojach nie można uznać za zadowalającą; Bogu wiadomo, że to nie hotel Connaught, a ten cholerny telefon nawala przez większość czasu.
– Spytałem cię k i e d y?
– Zeszłego wieczoru, ale ponieważ samolot spóźnił się o sześć godzin, powinienem raczej powiedzieć, że dzisiaj rano.