Выбрать главу

Jason i d'Anjou wsiedli. Taksówkarz głośno wyraził protest widząc, że od strony chodnika wsiadł drugi pasażer. Bourne rzucił mu dalsze dwadzieścia juanów, co go udobruchało. Kierowca zawrócił z dala od kolejki taksówek i wyjechał z kompleksu lotniskowego.

– Przed nami jest autobus rzekł d'Anjou pochylając się do przodu i zwracając do kierowcy w łamanym mandaryńskim. – Czy mnie rozumiesz?

– Mówisz jak kantończyk, ale rozumiem.

– Jedzie na plac Tiananmen.

– Która brama? – spytał taksówkarz. – Który most?

– Nie wiem. Znam tylko numer, jaki ma z przodu. Siedem-cztery-dwa-jeden.

– Końcowa cyfra jeden – stwierdził kierowca. – Brama Tian, drugi most. Wejście do Miasta Cesarskiego.

– Czy jest tam plac postojowy autobusów?

– Będzie kolejka wielu autobusów. Wszystkie pełne. Bardzo zatłoczone. Tiananmen jest bardzo zatłoczony, gdy słońce świeci nisko.

– Powinniśmy wyminąć po drodze autobus, o którym wspomniałem, co byłoby dla nas korzystne, bo chcemy być na Tiananmen, zanim on tam przyjedzie. Czy możesz tak zrobić?

– Bez trudności – odparł Chińczyk, szczerząc zęby. – Autobusy są stare i często się psują. Możemy się dostać do Niebiańskiej Bramy Północnej na wiele dni przed nim.

– Mam nadzieję, że nie mówisz poważnie – wtrącił Bourne.

– Ach, nie, hojny turysto. Wszyscy kierowcy są znakomitymi mechanikami… jeśli mają szczęście natrafić na miejsce, w którym znajduje się silnik. – Kierowca zaśmiał się pogardliwie i nacisnął na gaz.

Trzy minuty później wyminęli autobus, którym jechał zabójca. A po czterdziestu sześciu minutach wjechali na rzeźbiony biały marmurowy most nad fosą z płynącą wodą, prowadzący do Bramy Niebiańskiego Spokoju, pod którą przywódcy Chin ukazywali się na szerokiej trybunie, by oklaskiwać paradujące przed nimi narzędzia wojny i śmierci. Za tak nietrafnie nazwaną bramą znajduje się jedno z najbardziej niezwykłych ludzkich dokonań na Ziemi. Plac Tiananmen. Magnetyczne centrum Pekinu.

Wzrok turysty najpierw przyciąga sama potęga jego majestatycznych wymiarów, a następnie architektoniczny ogrom Wielkiej Hali Ludowej po prawej, gdzie samo foyer mieści aż trzy tysiące osób. Zwykła sala bankietowa ma ponad pięć tysięcy miejsc siedzących, a największy,,pokój konferencyjny” dziesięć tysięcy i jeszcze zostaje dużo miejsca. Naprzeciw bramy stoi sięgający obłoków czworoboczny słup kamienny, obelisk umieszczony na dwupiętrowym marmurowym cokole otoczonym błyszczącymi w słońcu balustradami. Natomiast poniżej, w cieniu potężnej podstawy, wyrzeźbiono sceny walki i triumfu rewolucji Mao. Jest to Pomnik Bohaterów Ludowych, a na czele panteonu widnieje postać Mao. Są i inne budowle, inne konstrukcje:

pomniki, muzea, bramy i biblioteki – gdzie okiem sięgnąć. Ale nade wszystko wrażenie wywiera ogrom otwartej przestrzeni. Przestrzeni i ludzi… Ludzkie ucho zaś zaskakuje coś zgoła innego, całkowicie nieoczekiwanego. Na plac Tiananmen można by przenieść tuzin największych na Ziemi stadionów sportowych, o wiele większych od rzymskiego Koloseum, i jeszcze nie zapełnić tej przestrzeni. Mogą po niej spacerować setki tysięcy ludzi i nadal zostanie sporo miejsca dla dalszych setek tysięcy. Ale brak tu czegoś, na czym nigdy nie zbywało krwawym arenom Rzymu, a cóż dopiero wielkim współczesnym stadionom światowym. Dźwięku. Tutaj jest on prawie nieobecny, wznosi się ledwie o parę decybeli ponad zupełną ciszę, przerywaną łagodnym szmerem dzwonków rowerowych. Ta cisza najpierw uspokaja, a potem przeraża. Robi to takie wrażenie, jakby ogromną, przezroczystą geodezyjną kopułą przykryto ponad sto akrów; jakby bezsłowny, ale dobrze rozumiany rozkaz z pozaziemskiego królestwa nieustannie przypominał tym na dole, że znajdują się w katedrze. Jest to nienaturalne, nierealne; a przecież nie ma tu żadnych objawów wrogości wobec niesłyszalnego głosu, tylko posłuszeństwo – i to jest jeszcze bardziej przerażające. Szczególnie, gdy milczą dzieci.

Jason popatrzył na to wszystko krótko i beznamiętnie. Dopłacił jeszcze taksówkarzowi sumę odpowiednią do przebytej odległości i skoncentrował się całkowicie na celu i problemach stojących przed nim i d'Anjou. Jakiekolwiek były tego przyczyny, czy wezwanie przez telefon, czy przyjęcie taktyki wynikającej z dodatkowych instrukcji, komandos był w drodze na plac Tiananmen. Gdy tylko przybędzie, zaczną tańczyć pawanę, stawiając pierwsze powolne kroki ostrożnego tańca, który coraz bardziej przybliżać będzie zabójcę do wysłannika jego klienta, oczywiście zakładając, że ów klient pozostanie niewidoczny. Ale nie dojdzie do żadnego kontaktu, póki samozwaniec nie przekona się, że miejsce spotkania jest czyste. Dlatego „ksiądz” zorganizuje własną inwigilację, krążąc wokół ustalonego miejsca spotkania, rozglądając się, czy nie ma w okolicy jakichś uzbrojonych zbójów. Dopadnie jednego, może dwóch, wymuszając posłuszeństwo ostrzem noża albo wbijając im w żebra pistolet z tłumikiem, by wydusić potrzebne mu informacje. Wyraz obłudy w ich spojrzeniach uświadomi mu, że planowane spotkanie ma być tylko wstępem do jego egzekucji. W końcu, jeśli uzna otoczenie za czyste, poprowadzi zbója pod groźbą użycia broni do wysłannika swego klienta, by przekazać mu ultimatum: klient musi pokazać się osobiście i wejść do sieci utkanej przez mordercę. Żadne inne rozwiązanie nie wchodzi w grę;

centralna postać, klient, ma swoją osobą zrównoważyć ryzyko śmierci. Ustalone zostanie drugie miejsce spotkania. Klient ma przybyć pierwszy, a jeśli cokolwiek będzie wskazywało na podstęp, zostanie zastrzelony. Tak postępował Jason Bourne. Tak samo postąpi komandos, jeśli ma w głowie choć połowę mózgu.

Mikrobus numer 7421 w żółwim tempie wtoczył się na plac i zatrzymał na końcu kolejki pojazdów, z których wysiadali turyści. Ukazał się morderca w księżowskim stroju, pomagając wysiąść na chodnik starszej kobiecie. Poklepał ją po dłoni i pożegnał się, uprzejmie skłoniwszy głowę. Odwrócił się, szybkim krokiem skierował w stronę końca pojazdu i zniknął za nim.

– Bądź o dobre dziesięć metrów z tyłu i uważaj na mnie – powiedział Jason. – Rób to, co ja. Gdy stanę, stawaj, jeśli skręcę, skręcaj. Trzymaj się w tłumie, przechodź od jednej grupy do drugiej, ale zawsze tak, by otaczali cię ludzie.

– Bądź ostrożny, Delta. To nie amator.

– Ja także nie. – Bourne podbiegł do końca autobusu, przystanął, po czym zaczął przeciskać się obok rozgrzanych, cuchnących szczelin wentylacyjnych tylnego silnika. Ksiądz znajdował się o jakieś pięćdziesiąt metrów przed nim, jego czarna sutanna wyglądała jak ciemna latarnia w przymglonym słońcu. W tłumie czy poza nim, był łatwy do śledzenia. Maska komandosa była niezła, sposób jej stosowania jeszcze lepszy, ale jak większość masek stwarzała też nadmierne, choć nie docenione ryzyko. Właśnie ograniczeniem tego ryzyka najlepsi odróżniali się od lepszych. Z zawodowego punktu widzenia Jason aprobował przybieranie księżowskiej postaci, ale nie księ-żowskiej barwy. Ksiądz katolicki był bezwzględnie związany czernią. Ale nie anglikański wikary, dla którego oprócz kołnierzyka ciemna szarość stroju była całkowicie dopuszczalna. W świetle słonecznym szarość zlewała się z tłem, czerń nie.

Nagle morderca oderwał się od tłumu i podszedł z tyłu do chińskiego żołnierza, który robił zdjęcia trzymając aparat przy oku i nieustannie kręcąc głową. Bourne zrozumiał. Nie był to nic nie znaczący szeregowiec na urlopie w Pekinie; był zbyt dojrzały, a jego mundur zbyt dobrze skrojony – co d'Anjou już zauważył u oficera w mikrobusie. Aparat był oczywiście urządzeniem służącym do obserwacji tłumu; początkowo ustalone miejsce spotkania nie mogło być zatem odległe. Komandos, rozgrywając swą rolę do końca, położył ojcowską prawicę na lewym ramieniu żołnierza. Lewa dłoń zabójcy pozostała niewidoczna za czarną sutanną wypełniającą przestrzeń między nim i żołnierzem i ukrywającą pistolet wepchnięty oficerowi pod żebra. Żołnierz znieruchomiał, lecz nawet w panice nie zmienił wyrazu twarzy. Ruszył przed siebie obok mordercy, teraz trzymającego go za ramię i wydającego rozkazy. Nagle żołnierz, w sposób zupełnie nie pasujący do jego poprzedniego zachowania, zgiął się chwytając za lewy bok, po czym szybko wyprostował, w oszołomieniu potrząsając głową; morderca znowu dźgnął go bronią w żebra. Miał wykonywać rozkazy albo zginąć na placu Tiananmen. Kompromisu być nie mogło.

Bourne błyskawicznie odwrócił się i pochylił, by zawiązać doskonale zawiązane sznurowadło, równocześnie przepraszając osoby znajdujące się za nim. Morderca sprawdzał swe tyły, konieczny był manewr wymijający. Jason wyprostował się. Gdzie był tamten? Gdzie samozwaniec? Tam! Bourne zdumiał się: komandos wypuścił żołnierza! Dlaczego? Oficer nagle rzucił się do biegu wrzeszcząc i dziko wymachując rękami, a potem w ataku szału zwalił się na ziemię i zaraz rozgadany, podniecony tłum otoczył jego nieruchome ciało.

Dywersja! Pilnuj go. Jason pomknął przed siebie wyczuwając, że przyszedł właściwy moment. A więc nie był to pistolet wbity pod żebra, lecz igła, przebijająca klatkę piersiową żołnierza. Morderca zlikwidował jednego członka obstawy, teraz poszuka drugiego, a potem być może trzeciego. Scenariusz przewidziany przez Bourne'a rozgrywał się do końca. A ponieważ uwaga zabójcy skupiła się wyłącznie na poszukiwaniu następnej ofiary, moment był właściwy! Teraz! Jason wiedział, że potrafi obezwładnić każdego człowieka na Ziemi paraliżującym ciosem w nerki, szczególnie zaś człowieka, który zupełnie nie spodziewał się ataku, bo to właśnie on, zwierzyna, atakował i skoncentrował się wyłącznie na tym. Bourne zmniejszał odległość dzielącą go od samozwańca. Piętnaście metrów, dwanaście, dziesięć, dziewięć… przeskakiwał od jednego tłumu do drugiego… czarno odziany,,ksiądz” był w zasięgu ręki. Mógł więc go złapać! Marie!