Выбрать главу

Cormac McCarthy

Krwawy Południk albo Wieczorna Łuna Na Zachodzie

Przełożył Robert Sudoł

Tytuł oryginału Blood Meridian or the Evening Redness in the West

Copyright © Cormac McCarthy 1985

Autor pragnie podziękować Fundacji Lyndhurst,

Fundacji im. Johna Simona Guggenheima oraz

Fundacji im. Johna D, and Catherine T. MacArthur.

Pragnie także wyrazić wdzięczność Albertowi

Erskine'owi, swemu wieloletniemu redaktorowi.

Wasze poglądy napawają grozą i macie bojaźliwe serca. Wasze akty litości i okrucieństwa są niedorzeczne, popełniane bez pohamowania, jakby były nieodparte. Wreszcie coraz bardziej lękacie się krwi. Krwi i czasu.

Paul Valéry

Nie należy sądzić, że żywot ciemności pogrążony

jest w niedoli i zatracie niby w zasmuceniu.

Nie ma zasmucenia. Albowiem smutek jest rzeczą,

którą śmierć pochłania, a śmierć i konanie są samym

żywiołem ciemności.

Jakub Böhme

Clark, który poprowadził zeszłoroczną wyprawę do regionu Afar w północnej Etiopii, i Tim D. White, jego kolega z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, również stwierdzili, że powtórne oględziny znalezionej wcześniej w tym regionie skamieniałej czaszki sprzed trzystu tysięcy lat wskazują na oskalpowanie.

„The Yuma Daily Sun”, 13 czerwca 1982 roku

I

DZIECIŃSTWO W TENNESSEE • W ŚWIAT

• NOWY ORLEAN • BÓJKI

• POSTRZAŁ • DO GALVESTON

• NACOGDOCHES • WIELEBNY GREEN

• SĘDZIA HOLDEN

• BURDA • TOADVINE • PODPALENIE HOTELU

• UCIECZKA

Oto widać dziecko. Blade i chude, ma na sobie cienką, złachmanioną koszulę z lnu. Dogląda ognia w komórce. Obok ciągną się ciemne zaorane pola z płachciami śniegu, a dalej jeszcze ciemniejsze lasy, w których kryją się ostatnie wilki. Jego rodzina znana jest jako ci, co rąbią drwa i czerpią wodę, lecz tak naprawdę ojciec był nauczycielem w szkole. Leży opity, cytując poetów, których nazwiska poszły w niepamięć. Chłopiec kuca przy ogniu i patrzy na ojca.

Tej nocy, kiedy się urodziłeś. W trzydziestym trzecim. Leonidy, tak się zwą. Boże, jak te gwiazdy się sypały. Wypatrywałem czerni, dziur w niebiosach. Rozpadł się Wóz.

Matka, zmarła czternasty już rok, wyhodowała w swoim łonie istotę, która ją uśmierciła. Ojciec nie wymawia jej imienia, dziecko go nie zna. Po tym świecie chodzi jeszcze siostra, której nigdy nie spotka. Patrzy, blady i brudny. Nie potrafi czytać ani pisać i już kiełkuje w nim pociąg do bezmyślnej przemocy.

W obliczu tym uobecnia się cała historia, dziecko ojcem mężczyzny.

W wieku czternastu lat ucieka w świat. Nie zobaczy już nigdy wyziębionej kuchni w ciemności przed świtem. Drewna na opał, miednic. Wędruje na zachód, aż do Memphis, samotny tułacz pośród płaskiego, sielskiego krajobrazu. Murzyni na polach, szczupli i przygarbieni, ich rozczapierzone dłonie między kłaczkami bawełny. Agonia w cieniu ogrodu. Na tle powoli zachodzącego słońca sylwetki poruszające się po papierowym horyzoncie o zmierzchu. Osamotniony ciemny rolnik wlokący się ku nocy za mułem i broną na smaganych deszczem żuławach.

Rok później jest w Saint Louis. Zabiera się na barkę płynącą do Nowego Orleanu. Czterdzieści dwa dni na rzece. Nocą huczą parowce, suną obok po czarnych wodach, rozświetlone jak pływające miasta. Przerywają spław i sprzedają tarcicę, a on włóczy się po ulicach i słyszy języki, których wcześniej nie słyszał. Mieszka za tawerną, w pokoju od podwórka, a wieczorem schodzi na dół niczym jakaś bestia z baśni, żeby bić się z marynarzami. Nie jest duży, ale ma grube nadgarstki, grube ręce. Zwarte ramiona. Pod bliznami twarz tego dziecka jest osobliwie nietknięta, oczy zadziwiająco niewinne. Walczą na pięści i kopniaki, na butelki albo noże. Wszelkie rasy, wszystkie kolory skóry. Mężczyźni, których mowa brzmi jak małpie stękanie. Mężczyźni z krain tak dalekich i egzotycznych, że gdy stoi nad nimi, leżącymi we krwi i w błocie, czuje, że cała ludzkość została oczyszczona.

Pewnego wieczoru bosman z Malty strzela mu w plecy z małego pistoletu. Dzieciak się odwraca, żeby go dopaść, i dostaje drugą kulę tuż pod serce. Tamten ucieka, on opiera się o bar, krwawiąc pod koszulą. Pozostali patrzą w bok. Po chwili siada na podłodze.

Przez dwa tygodnie leży na pryczy w pokoju na piętrze, doglądany przez żonę właściciela tawerny. Ona przynosi posiłki, wynosi brudy. Kobieta o groźnej minie i ciele żylastym jak u mężczyzny. Gdy dzieciak wreszcie zdrowieje, nie ma już pieniędzy, żeby jej zapłacić, wymyka się więc pod osłoną nocy i sypia nad rzeką, póki nie trafi się statek, który go zabierze. Statek płynie do Teksasu.

Dopiero teraz dziecko wyzbywa się wszystkiego, czym kiedyś było. Jego rodowód jest tak odległy jak jego przeznaczenie i na całej kuli ziemskiej nie znalazłaby się druga tak dzika i barbarzyńska kraina, gdzie by się przekonał, czy całe istnienie daje się ukształtować podług woli człowieka i czy jego własne serce nie jest aby tylko ulepione z innej gliny. Pasażerowie to zgraja tchórzy. Zamykają oczy i żaden nie pyta drugiego, co go tu przygnało. Sypia na pokładzie, pielgrzym wśród pielgrzymów. Widzi, jak unosi się i opada zamazany ląd. Gapiące się szare morskie ptaki. Stada pelikanów wzdłuż brzegu nad szarymi falami.

Przesiadają się na barkę, osadnicy z dobytkiem, wszyscy wpatrzeni w niską linię brzegową, w małą piaszczystą zatokę z zagajnikiem sosnowym pływającą we mgle.

Włóczy się po wąskich uliczkach portu. Powietrze pachnie solą i świeżo ciętym drewnem. Nocą kurwy wołają do niego z mroku jak dusze w potrzebie. Mija tydzień i znów jest na szlaku, w pularesie kilka zarobionych dolarów, nocami wędruje samotnie po piaszczystych drogach Południa, z dłońmi stulonymi w bawełnianych kieszeniach lichego płaszcza. Usypane z ziemi groble na moczarach. Czaple w swoich siedliskach białe jak świece pośród torfowisk. Wiatr kąsa, na poboczach liście mkną bezładnie susami na nocne pola. Dzieciak ciągnie na północ przez małe osady i farmy, pracując za dniówkę i wikt. W wiosce przy krzyżówce ogląda wieszanie ojcobójcy: przyjaciele mężczyzny podbiegają, żeby podeprzeć mu nogi, ale on już dynda martwy na sznurze, a spodnie ciemnieją mu od moczu.

Pracuje w tartaku, pracuje w lecznicy dla chorych na dyfteryt. Od farmera dostaje jako zapłatę starego muła i na jego grzbiecie wiosną roku 1849 dociera przez tereny niedawnej Republiki Fredonii do miasta Nacogdoches.

* * *

Odkąd rozpadał się deszcz, a padał już od dwóch tygodni, wielebny Green występował codziennie przed pełną salą. Gdy dzieciak zanurkował pod połę namiotu z nędznego płótna, wewnątrz było jeszcze trochę wolnego miejsca przy ścianie, dla jednej, może dwóch stojących osób, i tak przenikliwy smród mokrych i niemytych ciał, że ludzie ciągle wybiegali na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, po czym ulewa zapędzała ich z powrotem do środka. Stanął razem z innymi podobnymi do siebie przy tylnej ścianie. Z tłumu wyróżniałoby go tylko to, że nie był uzbrojony.

Bliźni moi, mówił wielebny, człowiek ten nie umiał trzymać się z dala od gniazd rozpusty, rozpusty, rozpusty, po trzykroć rozpusty, tutaj w Nacogdoches! Powiadam mu: zabierzesz tam Syna Bożego ze sobą? On na to, że nie, o nie. A ja: nie wiesz, że powiedział, że będzie z tobą po sam kres twojej ziemskiej wędrówki?

E tam, odparł mi, nie proszę się nikogo, żeby gdziekolwiek ze mną łaził. A ja mu na to: bliźni mój, nie musisz wcale prosić. On będzie z tobą przez cały czas, czy poprosisz, czy nie. Mówię: bliźni mój, nie możesz się Go wyrzec. On jest z tobą. Czy chcesz więc zaciągnąć Go, Syna Bożego, do onego gniazda rozpusty?