Выбрать главу

Nie wiem.

Lepiej uwierz.

Kiedy packa się podgrzała, starzec nałożył porcje i zaczęli jeść w milczeniu. Grzmoty przetaczały się na północ i wkrótce zadudniło im nad głowami, aż zaszeleściły kawałki rdzy opadające wewnątrz rury. Siedzieli zgarbieni nad talerzami, zgarniając tłuszcz palcami i pijąc z tykwy.

Dzieciak wyszedł na dwór, wyszorował piaskiem blaszany kubek i talerz, a potem wrócił, bębniąc nimi, jakby chciał odpędzić zjawy czyhające w mroku. W dali piętrzyły się chmury, dygoczące na tle naelektryzowanego nieba i wsysane z powrotem w ciemność. Starzec siedział, nasłuchując wiatru wyjącego po pustkowiu. Dzieciak zatrzasnął drzwi.

Tytuniu nie masz, co?

Nie, odparł dzieciak.

Tak myślałem.

Myślisz, że będzie padać?

Zanosi się. A jak się zanosi, to pewnikiem nie będzie.

Dzieciak patrzył w ogień. Zaczynał przysypiać. Wreszcie wstał i potrząsnął głową. Pustelnik obserwował go nad dogasającym ogniem. No dalej, zrób sobie posłanie, powiedział.

Zrobił. Rozłożył koce na twardym klepisku i ściągnął śmierdzące buty. Rura pojękiwała, na dworze muł tupał i prychał, a dzieciak we śnie miotał się i mruczał jak śpiący pies.

Obudził się w nocy, w lepiance pogrążonej w prawie całkowitej ciemności, a nad nim pochylał się pustelnik.

Czego chcesz?, spytał. Ale starzec się odsunął, a rankiem, gdy dzieciak się obudził, nie było go, więc zabrał swoje rzeczy i odjechał.

Przez cały dzień widział na północy cienką linię kurzu. Zdawała się tkwić w jednym miejscu i dopiero późnym wieczorem zobaczył, że zmierza w jego stronę. Przejechał przez dębinę, napił się ze strumienia, o zmierzchu ruszył dalej, a potem rozbił biwak bez ogniska. Zbudziły go ptaki w suchym i zakurzonym lesie.

W południe znów był na prerii, a kurz na północy ciągnął się aż po krańce ziemi. Wieczorem ukazało się pierwsze stado bydła. Wściekłe chude stworzenia o potężnych rogach. Tej nocy usiadł przy obozowisku poganiaczy, zjadł fasolę z czarnym chlebem i wysłuchał opowieści o życiu na szlaku.

Jechali z Abilene, czterdziesty dzień w drodze, na targ w Luizjanie. Za nimi ciągnęły stada wilków, kojotów i Indianie. W mroku dokoła w promieniu wielu mil postękiwało bydło.

Nie zadawali pytań, łachmaniarze tacy sami jak on. Paru mieszańców, wolni Murzyni, jeden albo dwóch Indian.

Przysypiali w cieple ogniska.

Macie wszystko, co ja miałem. Teraz nie mam nawet noża.

Mógłbyś przystać do nas. Straciliśmy dwóch ludzi. Zawrócili do Kalifornii.

Ja w inną stronę.

Pewnie też do Kalifornii?

Może i tak. Jeszcze się nie zdecydowałem.

Ci, co z nami byli, zwąchali się z taką jedną bandą z Arkansas. Pojechali do Bexar. Chcą ruszyć do Meksyku, na zachód.

Pewnikiem chłopaki w Bexar zalewają się teraz w trupa.

Pewnikiem stary Lonnie zaliczył już wszystkie kurwy w mieście.

Daleko do tego Bexar?

Będzie ze dwa dni.

Więcej. Mnie się widzi, że ze cztery.

A którędy to?

Prosto na południe, aż do drogi, będzie z pół dnia.

Chcesz jechać do Bexar?

Może bym chciał.

Jak spotkasz tam starego Lonniego, powiedz mu, żeby tryknął jedną za mnie. Za starego Orena, tak mu powiedz. Postawi ci kielicha, jak nie przechlał jeszcze ostatniego centa.

Rankiem zjedli podpłomyki z melasą, poganiacze osiodłali konie i ruszyli dalej. Gdy znalazł muła, zobaczył, że do postronka ktoś przywiązał mały worek z włókna, w którym było kilka garści suszonej fasoli, trochę papryki i stary nóż marki Green River z rękojeścią z żyłki. Osiodłał muła, który miał otarty, wyleniały grzbiet i popękane kopyta. Żebra jak rybie ości. Pokuśtykali przez niekończącą się równinę.

Pod wieczór czwartego dnia dotarł do Bexar. Zatrzymał wymizerowanego muła na niskim wzniesieniu i spojrzał stamtąd na miasteczko, ciche domy z suszonej na słońcu cegły, linię dębów i topól wzdłuż koryta rzeki, plac pełen wozów z brezentowymi budami, pobielone budynki urzędowe, mauretańską kopułę kościoła wznoszącą się pośród drzew, garnizon i wysoką kamienną prochownię w oddali. Lekki wiatr trzepotał liśćmi jego kapelusza i kosmykami tłustych, zmierzwionych włosów. Oczy miał ciemne, zagnieżdżone głęboko w zaciętej, udręczonej twarzy, a z cholew butów buchał okropny smród. Słońce właśnie zaszło, na zachodzie kłębiły się rafy krwistoczerwonych chmur, z których wylatywały małe nocne jastrzębie, niczym uciekinierzy z wielkiego pożaru na krańcach ziemi. Splunął gęstą białą śliną, dźgnął muła popękanymi drewnianymi strzemionami i powlekli się dalej.

Ruszył wąską piaszczystą drogą i w trakcie jazdy natknął się na wóz z miasta, wyładowany trupami, z małym dzwoneczkiem, który brzęczeniem wytyczał drogę, i latarnią dyndającą u burty. Na koźle siedziało trzech mężczyzn, którzy sami wyglądali jak trupy albo zjawy, bo tak byli pobieleni wapnem, że świecili o zmierzchu. Wóz ciągnęły dwa konie. Potoczył się drogą wśród lekkich wyziewów karbolu, niknąc w oddali. Dzieciak odwrócił się i patrzył. Bose stopy umarłych bujały się sztywno na boki.

Było już ciemno, gdy wjechał do miasteczka w asyście ujadających psów i twarzy wyglądających zza rozsuniętych zasłonek w rozświetlonych oknach. Cichy stukot kopyt odbijał się echem po pustych uliczkach. Węszący muł skręcił w zaułek, który prowadził na plac, gdzie w poświacie gwiazd widniała studnia, koryto i palik. Dzieciak zsunął się na ziemię, wziął wiadro z kamiennej cembrowiny i opuścił je do studni. Rozległ się cichy plusk. W ciemności wyciągnął wiadro ociekające wodą. Zanurzył tykwę i zaczął pić, a muł trącał go łbem w łokieć. Kiedy skończył, postawił wiadro na ziemi, usiadł na cembrowinie i patrzył, jak muł chłepcze wodę.

Ruszył przez miasto, prowadząc za sobą zwierzę. Nie było żywego ducha. Niedługo potem wszedł na rynek i usłyszał gitary oraz róg. Po przeciwnej stronie błyskały światła baru, słychać było śmiech i piskliwe głosy. Poprowadził muła przez plac, obok długiego ganku, w kierunku świateł.

Na ulicy zobaczył grupę tancerek w barwnych kostiumach, pokrzykiwały po hiszpańsku. Stanął na skraju poświaty i patrzyli razem z mułem. Pod ścianą tawerny siedzieli starzy mężczyźni, w piasku bawiły się dzieci. Wszyscy byli dziwnie ubrani, mężczyźni w ciemnych kapeluszach o płaskich główkach, białych nocnych koszulach, spodniach z nogawkami zapinanymi z boku na guziki, dziewczęta o jaskrawo pomalowanych twarzach, z szylkretowymi grzebieniami w granatowoczarnych włosach. Przeciął ulicę, przywiązał muła i wszedł do baru. Przy kontuarze stało kilku mężczyzn, którzy zamilkli na jego widok. Ruszył po czystym klepisku obok śpiącego psa, który otworzył jedno ślepie, żeby na niego popatrzyć. Stanął przy kontuarze i położył obie ręce na blacie. Barman skinął na niego. Dígame, powiedział.

Nie mam pieniędzy, ale muszę się napić. Mogę za to wylać pomyje, zamieść podłogę, cokolwiek.

Barman spojrzał przez salę w kierunku dwóch mężczyzn, który grali w domino przy stoliku. Abuelito, rzekł.

Starszy z dwóch podniósł głowę.

Qué dice el muchacho.

Spojrzał na dzieciaka i wrócił do gry.

Barman wzruszył ramionami.

Dzieciak odwrócił się do starszego mężczyzny. Mówisz po amerykańsku?, spytał.

Tamten spojrzał znad domina. Patrzył na dzieciaka beznamiętnym wzrokiem.

Powiedz mu, że zapracuję na drinka. Nie mam pieniędzy.

Mężczyzna wysunął podbródek i cmoknął językiem.

Dzieciak spojrzał na barmana.

Starszy mężczyzna zacisnął pięść, wysuwając kciuk do góry, a mały palec w dół, odchylił głowę i wlał sobie do gardła wyimaginowanego drinka. Quiere hecharse una copa, powiedział. Pero no puede pagar.