Z domów zaczęły wychodzić czarne dzieci, a za nimi ich matki, zmęczone kobiety o smutnych oczach. I mężczyźni wyglądający groźnie. Zaczęli podążać za nimi niczym pochód. Szli, aż zatrzymali się przed kobietą przy palenisku. Nie była gruba, ale i nie chuda. Była zmysłowa niczym żyzna ziemia. Kiedy podniosła wzrok Kryształowe Miasto znad ognia, uśmiechnęła się do Alvina promiennie jak słońce. Ile mogła mieć lat? Może dwadzieścia, sądząc po gładkiej brązowej skórze. A może sto, sądząc po mądrych, roziskrzonych oczach.
— Przybyliście do La Tii — powiedziała.
Zza paleniska wyłoniła się drobniejsza kobieta, Francuzka z wyglądu.
— Oto królowa — oznajmiła. — Ukłońcie się.
Alvin nie usłuchał. La Tia niczym nie zdradziła, że tego właśnie oczekuje.
— Na kolana, biały człowieku, jeśli ci życie miłe! — rzuciła ostro Francuzka.
— Cicho, Michele — odezwała się La Tia. — Niech nie klęka, nie chcę. Chcę cudu, nie klękania. Ja go wzywam, on przychodzi.
— Wszyscy muszą przyjść, kiedy ich wzywasz — odparła Michele.
— Nie on. On przychodzi, ja go nie zmuszam. Ja tylko przemawiam. On sam postanowił przyjść.
— Czego chcesz? — spytał Alvin.
— W Barcy będzie ogień — powiedziała La Tia.
— Wiesz to na pewno?
— Słyszę. Niewolniki słuchają, niewolniki mówią. Wiesz. Jak w Camelocie.
Alvin przypomniał sobie stolicę Kolonii Korony i to, że plotki rozchodziły się po niej szybciej od biegnącego chłopca. Ale skąd wiedziała, że tam był?
— Na tym chlebie twoja skóra — wyjaśniła. — Dziewczyny jak ja normalnie nie widzą takiej skóry, bo mała. A ja widzę. A jak widzę, to cię mam. Dopóki płonie ogień, mam wszystko, co kryjesz. Widzę twój skarb.
Widziała w płomieniu jego serca więcej niż on w jej. On dostrzegał tylko krzepkość jej ciała i jakieś silne obawy, ale także intensywne poczucie misji. Jakiej misji? Nie wiedział. Znowu jego talent okazał się niewiele wart.
— Nie lękaj się, mi hijo — ciągnęła. — Nie wygadam nikomu. I nie, nie chodzi mi o to, co masz w worku. To nie twój skarb. On jest swój własny. Twój skarb jest w łonie kobiety, daleko stąd, bezpieczny.
Te słowa, wypowiedziane przez obcą osobę, uderzyły Alvina w samo serce. W oczach stanęły mu łzy, w głowie zaszumiało. Osunął się na kolana. To był jego skarb. Wszystkie te istnienia, które uratował w Barcy, były tym jednym, dzieckiem, które umarło zaraz po urodzeniu. A jego odkupieniem, jedyną nadzieją, jego… tak, skarbem było to drugie dziecko, które znajdowało się tak daleko, pod opieką kogoś innego.
— Wstań — szepnął Arthur Stuart. — Nie klękaj przed nią.
— On nie klęka przede mną — odezwała się La Tia. — Klęka przed miłością, przed patronem miłości. Nie świętym Walentym, nie, nie. Przed patronem miłości ojcowskiej, świętym Józefem, mężem Matki Boskiej. Przed nim klęka. Tak jest, co?
Alvin pokręcił głową.
— Klęczę, bo coś mi się złamało w środku — szepnął. — A ty chcesz, żeby taki złamany człowiek coś dla ciebie zrobił. Nie mogę nic zrobić. Świat jest z każdym dniem coraz bardziej chory, a ja nie mam mocy, by go uleczyć.
— Masz moc, której potrzebuję. Maria de los Muertos mi po wiedziała. Jej matka zdrowa, ty leczysz.
— Ty nie jesteś chora.
— Całe Barcy chore. Mieszkasz w domu, co umrze na tę chorobę. To czarne miasto umrze też. Francuzy w Barcy umrą. Chorują złe ludzie, głupie ludzie, co się boją. Szukają, kogo tu oskarżyć.
To będziesz ty i ten szalony Łoś, i Wiewiórka też. To będę ja i my wszyscy, co nie dajemy Afryce umrzeć. To będą Francuzy, jak Maria de los Muertos i jej mama. Co zrobią, kiedy tłum powie: szukajmy winnych, spalmy ich? Dokąd uciekną?
— A co niby mogę zrobić twoim zdaniem? Nie mam wpływu na tłum.
— Wiesz, czego chcę, o, wiesz.
— Nie.
— Może nie wiesz, że wiesz, ale te słowa są w twoim sercu, jak wypalone. Słowa twojej mamy, dawne słowa, jak ty był mały.
„Wypuść mój lud”.
— Nie jestem faraonem, a to nie Egipt.
— Właśnie że Egipt, a ty nie faraon, Mojżeszu.
— Czego chcesz? Żebym zesłał plagę karaluchów? Plaga już spadła na Barcy i nikogo to nie obeszło.
— Spraw, niech rozstąpi się morze. Przeprowadź nas po suchym lądzie pod osłoną nocy, tego chcę.
Alvin pokręcił głową.
— Mojżesz dokonał tego z pomocą Boga, której nie mam.
I miał dokąd iść, na pustynię, na której go nie znajdą. A dokąd wy pójdziecie? Jest was dużo. Za dużo.
— A niewolniki ze statku, dokąd oni idą, jak ty ich uwalniasz?
Alvin spojrzał na Arthura Stuarta.
— Nikomu nie mówiłem — obruszył się chłopiec. — Nie zwariowałem!
— Ty myślisz, ja muszę pytać — powiedziała La Tia. — Ja to widzę w środek, w płomień, w ty. Przeprowadź nas przez rzekę.
— Ale nie mówimy tu o dwóch tuzinach niewolników, tylko o całym czarnym mieście, sierocińcu i… Francuzach? Ile to osób?
— I wszystkie niewolniki, co zechcą iść. W nocnej mgle. Spraw, niech mgła przyjdzie nad Barcy. My wszyscy skryjemy się we mgle, a ty nas przeprowadź przez rzekę. Znasz Czerwonych, przeprowadź nas bezpiecznie na drugi brzeg.
— Nie mogę! Myślisz, że potrafię zapanować nad całą Mizzippy? Za kogo mnie uważasz?
— Za człowieka, co chce wiedzieć, czemu żyje. Chce wiedzieć, na co mu moc. Teraz La Tia ci mówi, a ty nie chcesz słuchać!
— Nie jestem Mojżeszem. A ty nie jesteś Bogiem.
— Chcesz widzieć płonący krzew?
— Nie! — warknął. Mogłaby wyczarować jakieś fajerwerki, ale nie chciał ich oglądać. I tak nie ma sensu przechodzić na drugi brzeg. Jak tam wykarmić ludzi? — zastanawiał się. Tam są bagna, błota, węże, aligatory, komary, tak jak tutaj. I nie będzie manny z nieba. Moi czerwonoskórzy przyjaciele mieszkają daleko na pół nocy. Tego nikt nie dokona. A już na pewno nie ja.
— Ty najbardziej ze wszystkich — oznajmiła La Tia.
Przez jakiś czas milczeli.
— Usted es tia de quien? — zapytał Arthur Stuart.
— Nie mówię po hiszpańsku, chłopcze — odparła La Tia. — Nazywają mnie La Tia, bo Hiszpanie nie mogą wymówić moje afrykańskie imię.
— My także go nie wymawiamy — odezwała się druga kobieta. — Jest naszą królową. Jak mówi: „wypuść mój lud”, to rób, co każe.
— Cicho, dziecko — powiedziała La Tia. — Nie mów takiemu człowiekowi, co robić. On już chce zrobić. Pomożemy mu znaleźć odwagę. Powiemy mu: idź do doków i tam tego ranka znajdzie na dzieję. Znajdzie brata, jak Mojżesz, brat da mu odwagę i kłopoty.
— O, świetnie — mruknął Alvin. — Nowe kłopoty.
Ale wiedział, że powinien jej posłuchać — przynajmniej iść do doków i sprawdzić, co oznacza jej proroctwo.
— Dziś o zmroku będzie mgła — mówiła dalej La Tia. — Jak zrobisz mgłę, wszyscy wiedzą: pora iść.
— Iść dokąd? Przestańcie. Nie możemy się przeprawić na drugi brzeg.
— Opuścimy to miasto tak lub inaczej.
Kiedy odchodzili pospiesznym krokiem, czując na sobie wzrok Czarnych, Arthur Stuart spytał:
— Czy ona miała na myśli to, co mi się wydaje?
— Odejdą stąd albo zginą — odpowiedział Alvin. — I nie po wiem, żeby się myliła. W tym mieście dojrzewa coś brzydkiego.
Ci ludzie rwą się do zwady. Steve Austin zbiera mężczyzn, którzy lubią się bić. I nie zabraknie też innych, w których strach budzi chęć do walki, do zabijania i La Tia o tym wie. Czarni nie mogą tu zostać, nie mają się u kogo schronić. Jeśli znajdę jakiś sposób, że by wyprowadzić z Barcy Papę Łosia i jego rodzinę, miastowi ukarzą Czarnych albo Francuzów.