— Napoleon na to pozwala?
— Jeszcze nie wiadomo. Balzac na razie żadnej nie opublikował.
— Są dobre?
— Trzeba się samemu przekonać.
— Nie czytam po francusku — powiedział Alvin.
— Szkoda. Teraz wszystko godne uwagi jest po francusku.
Nie krępuj się, pomyślał Alvin. Zademonstruj swoją wyższość. Jeśli chodzi o francuski, naprawdę jesteś ode mnie lepszy i wcale mi to nie przeszkadza. Dobre wychowanie wymaga, żebyś mi takich rzeczy nie wytykał, ale skoro uważasz, że ja ci wytykam brak talentu do Stwarzania, to… należy ci się.
— Jesteś głodny? — spytał.
— Zjadłem coś na łodzi — odpowiedział Calvin. — Nie miałem nic innego do roboty. Na rzece widać tylko mgłę.
— Nie została na zachodnim wybrzeżu?
Calvin się roześmiał.
— Od czasu do czasu lubię się z nią pobawić. Zrobić jej trochę więcej. Pewnie z brzegu wyglądaliśmy dziwnie. Jakby chmurka sunęła po wodzie, wypuszczając z siebie strużkę dymu.
Alvin znowu poczuł, że budzi się w nim dawna pogarda. Calvin uparcie używał swojego daru tylko do popisywania się i zabawy.
On sam także znał tę pokusę, ale przynajmniej starał się nad nią panować, i wstydził się, kiedy ktoś go przyłapał. Calvin się nią pysznił. Jakby nie zauważał kpin Alvina. A może właśnie kpiny go prowokowały. Może chciał doprowadzić do kłótni.
I może się doigra. Ale nie pokłócą się o to, nie teraz.
— Fajna zabawa — powiedział Alvin.
Calvin zerknął na niego z rozbawieniem.
— Pewnie nigdy nie robiłeś mgły?
— Czasami. I czasami ją rozganiałem, jeśli miałem ochotę.
— Na pewno w jakiejś szlachetnej sprawie. No więc z jakimi poważnymi problemami się teraz zmagasz i jaką rolę mi przeznaczasz?
Alvin wyjaśnił mu wszystko, jak najlepiej umiał — opowiedział o żółtej febrze, o tym, jak usiłował wyleczyć jak najwięcej chorych. O plotkach o sierocińcu. O bandzie Jima Bowie. O La Tii i o mieszkańcach Barcy chcących uciec z miasta, zanim zacznie się jatka.
— Ale jak? Na tych łodziach?
— Wśród Francuzów, wolnych Czarnych, niewolników i sierot nie znajdzie się marynarzy.
— Możemy przekonać załogę, żeby została.
— La Tia chce, żebym sprawił, by rzeka się rozstąpiła. Tak jak Mojżesz zrobił to z Morzem Czerwonym. Ale ja podejrzewam, że bardziej przypominałbym Jozuego i jego przeprawę przez Jordan.
On utworzył z wody ścianę, a Izraelici przeszli na zachodni brzeg.
— A tego byś nie chciał.
— To bez sensu. Przede wszystkim trzeba mnóstwa wody, która gdzieś musi mieć ujście. Niewątpliwie skończyłoby się zatopieniem całego miasta, co niekoniecznie doprowadzi do pojednania.
A jak już dojdziemy na drugi brzeg, co zastaniemy? Mgłę i bagna.
I jakichś bardzo podejrzliwych Czerwonych, którzy nie przyjmą nas z otwartymi ramionami. I nie zapominajmy, że trzeba będzie nakarmić te parę tysięcy osób.
Calvin pokiwał głową.
— To było do przewidzenia. Wszyscy mają plan, ale ty jeden widzisz, że to idioci, a ich plan jest do kitu.
Gdyby teraz Alvin zarzucił bratu prowokowanie kłótni, chłopiec spojrzałby na niego wielkimi oczami i spytał: „O co ci chodzi? Przecież to naprawdę idioci, a ich plan jest faktycznie do kitu”.
— To nie idioci — powiedział Alvin. — Zwłaszcza że nie mam innego planu. Ale po drodze przypomniało mi się coś, co kiedyś zrobił Tenskwa-Tawa.
— A, tak, Lolla-Wossiky, ten stary, jednooki, zapijaczony Czerwony.
Na takie określenie wielkiego Proroka krew w Alvinie zawrzała, ale się opanował.
— Teraz pewnie zbyt wiele nie pije — ciągnął Calvin. — Wyleczyłeś mu oko? Oczywiście nie wiemy, co porabia po tamtej stronie mgły. Może pędzi bimber i upija się co czwartek. — Roześmiał się z własnego żartu.
Alvin mu nie zawtórował.
— Och, ty sztywniaku — przestał się śmiać Calvin. — Wszystko bierzesz poważnie.
Tylko ludzi, których kocham, pomyślał Alvin.
— Tenskwa-Tawa zmieszał swoją krew z wodą i nadał jej stały kształt — powiedział.
Calvin skinął głową.
— Nie znam się na talentach Czerwonych — odparł.
— Oni nie mają talentów, tylko jakoś czerpią moc z natury.
— No, to już całkiem głupie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, tak?
Czerwoni mogą się żenić z Białymi, tak? Więc co miałyby ich dzieci, pół talentu? Jak wygląda takie pół talentu? I co, czerpią z na tury połowę mocy?
— A ja myślałem, że nie znasz się na talentach Czerwonych — mruknął Alvin. — Tymczasem okazuje się, że według ciebie ich talenty są takie same jak nasze.
— No, jak się będziesz ciągle kłócić, pożałuję, że przyjechałem.
To będzie nas dwóch, pomyślał Alvin.
— Więc uważasz, że potrafisz zrobić to samo, co stary Lolla- Wossiky — mówił dalej Calvin. — A potem? Nadasz stały kształt całej rzece? Zrobisz na niej most, pod którym będzie płynąć reszta nurtu?
— Nie, myślałem o jeziorze Pontchartrain.
— Gdzie to jest?
— Na północ od miasta. Wielkie słone jezioro, ale płytkie.
Można w nim łowić krewetki i raki, kursuje po nim prom, lecz nieczęsto przewozi ludzi, bo na drugim brzegu nie ma nic godne go uwagi. Ludzie na ogół podróżują łodziami w górę rzeki lub statkami w dół. Ale przynajmniej na drugim brzegu jeziora są do my, jedzenie, dach nad głową i nie ma wściekłych Czerwonych, którzy nas spytają, co robimy na ich ziemiach.
— Za to jest cały komplet wściekłych gospodarzy, którzy nas spytają, po diabła sprowadzamy na ich plantacje bawełny trzy tysiące ludzi, w tym wolnych Czarnych i zbiegłych niewolników.
No, taką dyskusję warto toczyć, pomyślał Alvin. To nie zwykła przepychanka, lecz naprawdę ważne argumenty.
— Hm… Wściekliby się, gdybyśmy przyprowadzili trzydziestu uciekinierów. Ale my przyjdziemy z trzema tysiącami. Podejrzewam, że mogą się zdecydować na pokojowe rozwiązanie. Dadzą nam jedzenie i grzecznie poproszą, żebyśmy ruszali w swoją stronę.
— Możliwe — przyznał Calvin. — A możliwe, że poślą po królewskich żołnierzy, by was nauczyli rozumu.
— A królewscy żołnierze mogą gdzieś natrafić na mgłę.
— Aha! Wiedziałem, że pomysł z mgłą okaże się twój!
— Myślałem, że chcesz, żebym brał twoje pomysły pod uwagę — odparł Alvin, uśmiechając się, choć miał ochotę walnąć brata w nos.
— Tylko nie zapominaj, że są moje.
— Cal, pomysły nie są jak ziemia, wiersze czy dzieci. Jeśli mi podsuniesz pomysł, który mi się spodoba, stanie się mój, a nie przestanie być twój. I będzie należeć do wszystkich na tym bożym świecie, którzy go uznają za dobry.
— Ale ja pierwszy na niego wpadłem!
— No, jeśli jesteś taki zasadniczy, to przypuszczam, że Bóg wpadł na niego na długo przed naszym urodzeniem.
— I pewnie to ja będę muszę robić mgłę, a sobie zostawisz cuda z wodą.
— Nie wiem. Nigdy nie otoczyłem miasta mgłą. A ty nigdy nie zmieszałeś krwi z wodą, żeby zmienić ją w szkło. Więc jeśli obaj zajmiemy się tym, co jest nam znane…
— Już mi wyznaczyłeś rolę — rzekł Calvin.
— Coś ci powiem. Ja wezmę na siebie mgłę i wodę, a ty wsiadaj na pokład i wracaj tam, gdzie żyłeś przez sześć ostatnich lat.
— Więc mnie nie potrzebujesz? Peggy znowu się pomyliła.
— Owszem, potrzebuję… Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi wyprowadzić niewinnych albo prawie niewinnych ludzi z Barcy, nim zacznie się rzeź. Ale nie potrzebuję kogoś, kto się kłóci i od wraca moją uwagę od tego, co muszę zrobić. Taki ktoś może sobie wsadzić głowę w koński zadek.