Calvin tylko się roześmiał.
— Koń byłby pewnie jeszcze mniej zadowolony ode mnie.
— Masz rację. Zapomniałem, że konie też mają prawa.
— Spokojnie, stary, spokojnie. Nie znasz się na żartach?
— Znam się bardzo dobrze. Wydaje ci się, że jesteś jak zwinny pies, który drażni powolnego byka. Ale chyba nie przyszło ci do głowy, że czasami psy nie są takie zwinne, a byki takie powolne.
— Grozisz?
— Przypominam, że nie jestem najcierpliwszym człowiekiem na świecie.
— Nie masz cierpliwości do mnie? Ukochanego młodszego braciszka?
— Do ciebie trzeba mieć osiem beczek cierpliwości. Jeszcze nie wiesz, co się dzieje z człowiekiem, któremu się skończy ósma beczka.
— Owszem, czasami denerwuję ludzi — przyznał Calvin. — Ty też.
— Pewnie tak — zgodził się Alvin, myśląc o Jimie Bowie.
— Więc przerzucisz most nad tym Pożar Trę?
— Podobno mówisz po francusku.
— To miało być po francusku? — roześmiał się Calvin. — A! Już rozumiem. Pont Chartrain!
Wymówił to z przesadnym akcentem. Alvin nie mógł się opanować.
— Pół Żarł Tę? Nie potrafię wymówić tych kanciastych francuskich słów.
Znowu jakby wróciły dawne czasy, kiedy wymieniali docinki.
— To najlepszy francuski akcent, jakiego można się spodziewać po wędrownym kowalu.
— Oj! Przez ciebie będę musiał się zabierać z workiem do Paree.
— Jeśli się porządnie umyjesz, zabiorę cię na spotkanie z samym Bonapartem.
— Nie, dziękuję. Raz go spotkałem i drugiego razu nie będzie.
Raptem twarz Calvina spochmurniała, a w płomieniu jego serca Alvin ujrzał gniew.
— Och, wybacz, zapomniałem, że pozjadałeś wszystkie rozumy na długo przed tym, jak pojawił się mały Calvin.
— Nie bądź taki…
— Jaki? Jak chciałeś mnie nazwać, braciszku?
— Spotkałem go, kiedy byłem dzieckiem, i mi się nie spodobał. Tobie najwyraźniej tak. I co z tego? Przyjechał do Ameryki, zanim obalił monarchię. Co mam robić, udawać, że go nie znam, żeby cię nie sprowokować? Czy tylko ty masz prawo spotykać sławnych ludzi?
— Zamknij się! — burknął Calvin i poczłapał przed siebie.
Ponieważ Calvin potrafił bez najmniejszego trudu znaleźć płomień serca brata, Alvin nie zmartwił się jego odejściem. Ruszył do domu, modląc się, żeby Margaret przysłała mu innego pomocnika. Na przykład Verily Coopera — to był dobry człowiek, nie w głowie mu głupie kłótnie. Albo Measure’a. Każdy z braci byłby bardziej przydatny niż Calvin.
Ale prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, czy potrafi zrobić i utrzymać gęstą mgłę i jednocześnie wykonać sztuczkę z wodą — tak żeby kogokolwiek oszukać. Arthur Stuart był zdolny, lecz nadal nie potrafił pojąć istoty Stwarzania. Alvin powinien się uważać za szczęściarza, jeśli nauczy go podnosić parę z imbryka, a co dopiero prawdziwą, fachową mgłę. Dlatego Calvin był mu potrzebny. Dobra, gęsta mgła nie tylko ich ukryje — spadnie dziś w nocy na całe miasto. Dzięki temu ludzie ich nie znajdą, dopóki cała grupa nie przeprawi się bezpiecznie przez jezioro i nie odejdzie.
Margaret słusznie przysłała tu jego brata. Alvin będzie musiał zacisnąć zęby i nie reagować, kiedy Calvin doprowadzi go do szaleństwa.
Wielkim osiągnięciem Arthura Stuarta okazało się skombinowanie piętnastu płóciennych toreb, w których starsze dzieci mogły nieść zapasy jedzenia. Papa Łoś i Mama Wiewiórka doglądali pakowania, sprzeczając się bez końca, czego naprawdę potrzebują. Papa Łoś upierał się, że powinni zabrać zapasowe ubrania, natomiast Mama Wiewiórka chciała tylko jedzenie.
— Zgłodnieją szybciej, niż zedrą ubrania — powiedziała.
— Ale choćbyśmy wzięli jak najwięcej zapasów, i tak wkrótce się skończą, a jeśli będziemy musieli zdobywać jedzenie, dzieci nie powinny chodzić w łachmanach.
— Jeżeli możemy sobie pozwolić na kupowanie jedzenia, to i na ubrania nam wystarczy. A jedzenie przyda się najpierw.
— Możemy brać jedzenie z drzew i pól.
— No, jeśli mówisz o kradzieży, to ubrania możemy zabierać ze sznurków z praniem.
— Jeśli znajdziemy takie, które będą pasować.
— W tym domu nie ma dziecka, które nosiłoby ten sam rozmiar przez pół roku.
I tak w kółko. Tymczasem, ku uciesze Arthura Stuarta, rozpakowywali sobie nawzajem torby niemal tak szybko, jak pakowali własne. Dzieci były chyba przyzwyczajone do takich scen i większość toreb znajdowała się w sąsiednim pokoju, gdzie dzieci starannie pakowały do nich jedzenie z kuchni. Najwyraźniej zgadzały się z Mamą Wiewiórką.
— I tak mi się nie podobają nasze ubrania — powiedziało jedno do Arthura Stuarta. — Już wolę iść na golasa.
W tej samej chwili w kuchni rozległ się krzyk. Wszyscy popędzili w tamtą stronę.
Papa Łoś leżał zgięty wpół na podłodze, trzymając się za okaleczoną nogę i krzycząc z bólu.
— Co się stało?! — krzyknął Arthur przez wrzask dzieci.
— Nie wiem, nie wiem! — odkrzyknęła Mama Wiewiórka.
Arthur Stuart ukląkł przy Papie Łosiu, odsuwając sobie z drogi kilkoro dzieci. Ujął w dłonie jego stopę i zaczął rozwiązywać rzemienie przymocowane do podeszwy. Jęki ucichły niemal natychmiast — ale nie z ulgi. Arthur Stuart zorientował się, że Papa Łoś zemdlał.
Nikt nie usłyszał pukania do drzwi — jeśli w ogóle się rozległo. Zauważyli gościa dopiero wtedy, kiedy się odezwał.
— Tak to się kończy, jak kuchnia jest za mała.
Arthur Stuart podniósł wzrok. Młodszy brat Alvina.
Calvin pokręcił głową.
— Sparzył się o płytę?
— Nie wiem — powiedział Arthur Stuart.
— Alvin niczego cię nie nauczył?
Arthur Stuart zgrzytnął zębami, ale nie dał się odciągnąć od tematu.
— Coś mu się stało w nogę.
Calvin ukląkł koło Arthura i zaczął badać Papę Łosia.
— Stopa jest zniekształcona — oświadczył.
Arthur Stuart spojrzał na Mamę Wiewiórkę. Podniósł brew, jakby mówiąc: jak to dobrze, że jest z nami prawdziwy lekarz, który nam powie to, co wiemy od dawna.
Calvin podniósł głowę i wyszczerzył zęby.
— Jestem Calvin Stwórca, brat pewnego wędrownego kowala, który chyba zamieszkał w tym domu.
Tym razem naprawdę rozwścieczył Arthura Stuarta. Nazwał się Stwórcą, podczas gdy Alvin nie rościł sobie do tego praw, a przecież był dziesięć razy lepszy od Calvina.
Ale Arthur ugryzł się w język. Nic by nie zyskał, wadząc się z Calvinem.
— Sprawdzam położenie kości w jego stopie. Mięśnie wokół nich nabrały niewłaściwego kształtu. — Calvin przez chwilę obmacywał stopę Łosia.
— Co robisz? — spytała Mama Wiewiórka.
— Nie do wiary! Alvin tak długo mieszka z wami i nawet się nie zainteresował stopą twojego męża.
— Mój mąż radzi sobie znakomicie.
— No, teraz będzie sobie radził lepiej. Wszystko ułożyłem, jak trzeba. — Wstał i podał jej rękę. — Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczai, ale za parę tygodni będzie chodził lepiej niż kiedykolwiek w życiu.
— Za parę tygodni? — syknęła, nie zwracając uwagi na wyciągniętą rękę. — Widzę, że jesteś strasznie dumny ze swojej mocy, ale mógłbyś nas spytać, czy to dobry dzień na leczenie. Dziś w nocy musimy przejść wiele mil! Dziś i przez wiele następnych tygodni.