Zaczęła tworzyć ścianę, stawać się ciałem stałym, niczym bardzo cienka tafla szkła. Następnie utworzyła kratę, na którą wpełzły skomplikowane, nieustannie przepływające strużki wody, które nigdy nie oddalały się od orbity niemożliwie rozcieńczonych smużek krwi.
Woda wirowała coraz szybciej, tysiące milionów maleńkich wirów wokół nieruchomych nitek. Alvin ujął wodną kulę w obie ręce i uniósł ją nad czyste wody jeziora Pontchartrain.
Była ciężka — musiał natężyć wszystkie siły, żeby ją podnieść. Pożałował, że uczynił ją tak wielką. Była o wiele cięższa od pługa, który nosił w worku. Ale była także dziwnie nieruchoma. Choć wiedział, że w jej wnętrzu nieustannie wiruje woda, w dotyku wydawała się nieruchoma jak głaz. A kiedy w nią spojrzał, ujrzał wszystko naraz.
Zobaczył, z jakim trudem przychodził na świat, poczuł naciskające na niego ściany łona matki i własny opór, słyszał jej krzyk, ujrzał płócienne ściany wozu, który kołysał się, podskakiwał i skrzypiał. Raptem znalazł się na zewnątrz i zobaczył wielkie przewrócone drzewo sunące niczym taran prosto na wóz, prosto na niego, na to pełne nadziei, rozzłoszczone, rozgorączkowane nowo narodzone dziecko — a potem rozległ się głośny krzyk i jakiś mężczyzna skoczył wprost na drzewo. Odepchnął je na bok, tak że minęło wóz o włos i pomknęło nurtem rzeki…
Teraz ujrzał dziewczynkę, która wyciąga rękę do noworodka. Jeszcze nie zdołał zaczerpnąć oddechu, ponieważ całą jego twarz opinał czepek niczym straszna maska. Zdarła go i noworodek zaczął płakać. Dziewczynka trzymała czepek czule w dłoniach, jakby był sercem meksykańskiej ofiary. Poczuł, że między dzieckiem i czepkiem jest jakaś więź, i zrozumiał, że to mała Peggy, która w chwili jego narodzin miała pięć lat, a teraz jest jego żoną. Z tego starego, wysuszonego czepka nie zostało już prawie nic, ponieważ Peggy rozcierała go w palcach na proszek za każdym razem, gdy chciała sobie pożyczyć moc Alvina i uratować mu życie.
A teraźniejszość? — pomyślał. Gdzie teraźniejszość?
Ciężka kula jakby odpowiedziała na jego myśli, a może po prostu spełniła jego życzenie. Zobaczył samego siebie klęczącego w wodzie na brzegu Pontchartrain. Do wody kapała ciężko jego krew, a w jeziorze krystalizowała się ścieżka szeroka na sześć stóp i cienka niczym tafelka lodu na miednicy zostawionej na oknie w jesienną noc, gdy chwyta pierwszy mróz. Ludzie zaczęli na nią wstępować — parami, trójkami, dziesiątkami, setkami, ogromny, długi szereg. Ale raptem zdał sobie sprawę, że ten szereg zwalnia, zatrzymuje się i ludzie stają, wpatrzeni w szklaną taflę, w której zobaczyli to samo co Alvin.
Nie mogli ruszyć, tak bardzo pochłonęły ich oglądane wizje. Stali zbyt długo, a jego krew ciągle spływała do wody.
Rapem ujrzał siebie, jak mdleje, pada na most, który natychmiast zaczyna się kruszyć i załamywać. Ludzie wpadają z krzykiem do wody, miotają się w niej i…
Upuścił kryształową kulę. Wpadła do wody z pluskiem.
W pierwszej chwili wydawało mu się, że natychmiast się rozpłynęła, ale kiedy sięgnął do wody, namacał ją znowu.
I jeszcze raz ją wydźwignął.
Myślałem, że to, co w niej widzę, to rzeczywistość, pomyślał. A jednak to nie może być prawda. Margaret by mnie tu nie przysłała, gdybym nie miał dość mocy, by stworzyć most zdolny wytrzymać przejście wszystkich ludzi.
Spojrzał na kryształową kulę. Nie mogę jej tu zostawić, pomyślał. Ale nie mogę jej też zabrać. Jest zbyt ciężka. Nie udźwignę jej razem z pługiem. Nie teraz, kiedy mam takie zadanie.
— Ja ją wezmę — odezwał się cichy głos za jego plecami.
Zobaczył jej odbicie w krysztale. Dziwne, ale krzywa płaszczyzna nie zniekształciła obrazu.
Zresztą nie widział jej na powierzchni kryształu, lecz w jego wnętrzu — i natychmiast wiele się o niej dowiedział.
— Nie jesteś Francuzką — rzekł. — Jesteście Portugalkami, ty i twoja matka. Ona ma talent do rekinów. Zabierali ją w kolejne rejsy, bo potrafiła odstraszać morskie potwory. Ale jeden żeglarz wykorzystał ją i zaszła w ciążę. Uciekła ze statku, przypłynęła na grzbiecie rekina na wybrzeże. Urodziła cię u ujścia tej rzeki.
— Nigdy mi nie mówiła — odparła Maria od Zmarłych. — Może tak, może nie.
Alvin wstał; nogi nadal miał w wodzie. Podał dziewczynie kulę.
— Jest ciężka.
— Poniosę każdy ciężar — odparła. — Byle z własnej woli.
I tak było. Brzemię nieco przygięło ją do ziemi, ale go nie wypuściła.
— Nie patrz na nią.
— Mam ją przed oczami. Jak mam nie patrzeć? — zaprotestowała, a jednak mocno zacisnęła powieki. — Wystarczy mi to, co już wiem o ludziach. Nie chcę wiedzieć nic więcej.
Alvin zdjął koszulę i owinął nią kulę.
— Teraz ja ją poniosę.
— Nie — odparła Maria od Zmarłych. — Dziś w nocy będą ci potrzebne wszystkie siły.
Dzieci siedziały na podłodze w każdym pokoju na parterze. Starsze trzymały worki pełne wszystkich zapasów, jakie znalazły w domu. Arthur Stuart z podziwem przekonał się, że wszystkie bez wielkich awantur wykonywały polecenia Mamy Wiewiórki.
Nie wiadomo było tylko, co robić z Papą Łosiem. Leżał na podłodze w kuchni, już całkiem przytomny, mocno zaciskając oczy. Usiłował nie jęczeć, nie krzywić się, ale z oczu płynęły mu strumienie łez, które ginęły we włosach za uszami. Arthur Stuart dałby wszystko, żeby mu ulżyć. Wiedział, że wszystkie małe kosteczki jego stóp mają zły kształt i nie pasują do siebie, ścięgna i więzadła są czasami za krótkie, a czasem za długie. Jednak nie wiedział, jak nadać im właściwy kształt.
Alvin wszedł do kuchni. Był nagi do pasa; teraz Arthur Stuart zauważył, o ile Alvin zeszczuplał od czasów, kiedy codziennie pracował w kuźni. Oczywiście w porównaniu z Arthurem nadal był masywny.
Zanim Arthur Stuart zdążył się zdziwić, co Alvin zrobił z koszulą, pojawiła się Maria od Zmarłych, niosąc jakiś przedmiot owinięty w przyodziewek Alvina.
Calvin, który sprawił Papie Łosiowi tyle bólu, nie pojawił się ani na chwilę, ale ledwie Alvin wrócił do domu, oczywiście nadszedł, nawołując brata.
— No, w samą porę! Szkoda, że nie widziałeś, jak narozrabiał twój szwagier, który zabrał się do leczenia stopy tego dobrego człowieka.
Arthur Stuart nie raczył odpowiedzieć. Alvin za dobrze znał Calvina, żeby uwierzyć.
Alvin stanął nad Papą Łosiem. Zamknął oczy. Arthurowi Stuartowi przez chwilę wydawało się, że czuje przenikacz Alvina we wnętrzu stopy Łosia. Alvin odezwał się cicho, nie patrząc na nikogo:
— W tę wyjątkową noc potrzebne mi wszystkie siły, a teraz mam je marnować na coś, co mogło poczekać tydzień albo i rok.
— Więc niech zaczeka! — odezwała się zapalczywie Mama Wie wiórka. — Myślisz, że brak mu męstwa, żeby to znieść? O nie. Ja go poniosę, jeśli będzie trzeba, ja i starsi chłopcy. Mój Łoś nie chce od nas wiele. Umarłby za te dzieci, Alvinie, przecież wiesz. Wszyscy wiedzieli, że to prawda.
— Ale ja chcę, żeby mógł chodzić — odparł Alvin. — Potrzebuję jego siły. Użyczę mu trochę własnej, a potem on użyczy jej mnie.
Arthur Stuart starał się śledzić poczynania Alvina, ale nie nadążał. Alvin miał zbyt wielką wprawę. Kości, które nie miały właściwego kształtu, nagle go odzyskały. Zaplątane ścięgna wślizgiwały się na miejsce niczym węże. Nie minęła minuta, a wszystko było gotowe. Papa Łoś krzyknął.
Nie, to nie był krzyk. To było głośne westchnienie ulgi, tak gwałtowne, że zabrzmiało jak krzyk.