Выбрать главу

— Niech Bóg cię błogosławi, panie — powiedziała Mama Wie wiórka.

Papa Łoś wstał i natychmiast się przewrócił, usiłując zrobić krok.

— Nie wiem, jak to się robi. Umiem chodzić tylko po staremu.

Prawa noga jest za długa.

— Oprzyj się na mnie — powiedziała Mama Wiewiórka. Zrobił to i udało mu się utrzymać równowagę.

— Idźcie do Doku Francuza — polecił Alvin. — Razem z dziećmi. Będę tam przed wami.

— Ja też? — spytała Maria od Zmarłych.

— Ty idź po matkę. Weź bryczkę od Francuzów, żeby to prze wieźć. Ja poszukam drugiej koszuli.

— Ja? — odezwał się Arthur Stuart.

— Do La Tii, powiedz jej, żeby o zmroku zjawiła się ze wszystkimi w Doku Francuza.

Odeszli i Alvin został sam na sam z Calvinem w domu, który po odejściu Łosia i Wiewiórki stał się tylko wielką starą ruderą.

— Pewnie mnóstwo rzeczy spartaczyłem — odezwał się krzywo uśmiechnięty Calvin.

— Jesteś mi potrzebny do zrobienia mgły — powiedział Alvin.

— Takiej, żeby zakryła całe miasto. Z wyjątkiem okolic Doku Francuza.

— Nie wiem, gdzie to jest.

— Nieważne. Zrób mgłę wszędzie, a ja ją odepchnę od miejsc, w których mi niepotrzebna. Tylko jej nie spychaj z powrotem.

Nie dodał: „chociaż raz”.

— To mogę zrobić — zgodził się Calvin.

— Dobrze, że Margaret cię przysłała — dodał Alvin. — I cieszę się, że przyjechałeś.

Stojący pod kuchennymi drzwiami Arthur Stuart usłyszał jego słowa. Nie do wiary! Po tylu sprzeczkach i przykrościach, które sprowokował Calvin, nie wspominając już o tym, co zrobił z Papą Łosiem!

To mogło oznaczać tylko jedno. Alvin nie uwierzył, że to Calvin jest winien zamieszania z Papą Łosiem. A zatem uwierzył w kłamstwo brata i uznał, że Arthur Stuart usiłował leczyć stopę Papy Łosia.

Pełen gryzącej urazy do Calvina, rozżalony, że prawdziwy brat może w ułamku chwili zastąpić w sercu Alvina przybłędę, który powinien być niewolnikiem, Arthur Stuart ruszył biegiem do La Tii.

6. Exodus

Calvin stał na grobli oddzielającej miasto Nueva Barcelona od Mizzippy. Nad wodą unosiło się parę setek masztów niczym dziwny, bezlistny las; parowce ciągnęły za sobą statki udające się na pełne morze. Nad miastem zawisła chmura zasilana przez dziesiątki smug dymu i pary.

Dzień był pochmurny i mglisty. W powietrzu unosiła się taka wilgoć, że pot nie parował ze skóry. Spływał Calvinowi po karku, plecach i nogach; chusteczkę po wytarciu czoła można było wyżąć.

Więc nikomu by nie zaszkodziło, gdyby nieco ochłodził powietrze.

Wokół niego nagle zrobiło się chłodniej; skwar uciekł do góry. Temperatura spadła o parę stopni i natychmiast opary zgęstniały, tak by utworzyć chmurę, lecz za mało na deszcz czy rosę. Niełatwo utrzymać temperaturę dokładnie na tym samym poziomie; Calvin musiał ją kilkakrotnie zmieniać, zanim uznał, że jest taka, jak trzeba. Ale kiedy mgła była już gotowa, zaczął ochładzać powietrze coraz dalej i dalej, zmieniając niewidzialną wilgoć w widzialną mgłę.

Zatoczył powolny krąg, rozpościerając mgłę nad miastem. Oto prawdziwa władza — zmienić oblicze świata, oślepić ludzi, zasłonić słoneczne światło i skwar, by niewolnicy i prześladowani mogli uciec na wolność. Biedny Alvin, zawsze ograniczał się zasadami — nigdy nie czuł tej niezmąconej radości co Calvin.

To tak jakby bogacz żył niczym nędzarz. Taki właśnie był Alvin, prawda? Skąpiec strzegący swojej ogromnej mocy. Używał jej tylko pod przymusem, i to do trywialnych celów, przestrzegając zasad ustalonych, by słabi mogli zapanować nad silnymi. Ja ich nie uznaję, pomyślał Calvin. Nie będę chodzić w łańcuchach, a tym bardziej takich, które sam wykuję.

Dlatego pomogę ci, Alvinie — bo mogę, bo cię kocham i nie przeszkadza mi uczestnictwo w twoich szlachetnych zamierzeniach, pod warunkiem że mi służą. Ale mam własne zdanie na każdy temat. Zbieraj uczniów, ucz ich niewydarzonej imitacji Stwarzania, tak jak tego żałosnego Arthura Stuarta, któremu odebrałeś jego prawdziwy talent. Ale nigdy nie licz na to, że ja stanę się twoim uczniem. Zbyt wiele lat cię czciłem, chodziłem za tobą krok w krok i błagałem o twoją miłość, uwagę i szacunek. Byłem wtedy dzieckiem. Teraz jestem mężczyzną. Spotkałem się z wielkim cesarzem i zabiłem nikczemnika, któremu ty nie miałeś odwagi odebrać życia, Alvinie.

Nie wystarczy mieć moc. Trzeba jeszcze umieć z niej korzystać.

Mgła pełzła przez miasto, pochłaniała ulicę za ulicą, tłumiła światło zachodzącego słońca.

Niewolnicy czuli oblepiające ich smugi zimnej lepkiej mgły, wyglądali przez okna, przyglądali się znikającym budynkom i myśleli: Dziś przejdziemy przez Jordan do Ziemi Obiecanej.

W dzielnicy francuskiej dzieci i wnuki założycieli miasta, które im ukradziono, wyglądały ze swoich chat i myślały: Nie uwięzicie nas, konkwistadorzy. Możecie zabrać nasze miasto, ale to tylko ziemia. Nie zatrzymacie nas tutaj, kiedy postanowimy odejść.

W najbiedniejszej ze wszystkich dzielnicy Bagno — zamieszkanej przez wolnych Czarnych i nędzarzy Białych — ludzie zobaczyli mgłę i zaczęli pakować swój skromny dobytek. Było im wszystko jedno, kto ich poprowadzi: La Tia, Maria od Zmarłych czy jakiś czarownik z północy. Wszędzie będzie lepiej niż tutaj.

Ale w innych częściach miasta, w pięknych dworach i skromniejszych domach, w hotelach, burdelach i dokach, gdzie ludzie ukryli się przed żółtą febrą, bojąc się wyjść na ulicę — mgła wydawała się biblijną plagą. Nie wyjdę w taką pogodę, myśleli ludzie. Po sprawunki wyślę niewolnika. Niech po ulicach chodzą biedacy i ci, którzy dla interesów są gotowi zaryzykować życie.

Tylko w tawernach, gdzie alkohol na parę godzin budził odwagę i namiętność, strach zmieniał się w nienawiść. Ktoś ściągnął na nas tę żółtą febrę. To te francuskie wiedźmy, ta Maria od Zmarłych i jej matka. Przecież Maria od Zmarłych mówiła, że jej matka zachorowała pierwsza.

Nie, to ci obrzydliwi abolicjoniści, Łoś i Wiewiórka, to oni ściągnęli na nas klątwę, bo nienawidzą nas za to, że traktujemy Czarnych tak, jak Bóg przykazał. Chcecie dowodu? Wszędzie dokoła ich domu ludzie umierają na febrę, ale u nich nikt nie zachorował, nie wyniesiono ani jednego trupa.

— Nie, to nie Łoś ani Wiewiórka — odezwał się mężczyzna, który nosił u pasa nóż tam, gdzie inni mężczyźni mogliby nosić pistolet. — To ich dom, ale zatrzymał się w nim pewien wędrowiec razem ze swym pół-Czarnym kochasiem, którego wykorzystuje tak jak czarownica kota. Nazywa się Alvin i ma worek pełen złota, które ukradł kowalowi, swemu mistrzowi. Powiadam wam, to on przywlókł tu zarazę. Widziano go z chłopcem przy publicznej studni, gdzie pojawiła się zaczarowana woda.

Słuchali go jak zahipnotyzowani. Rwali się do działania. Przybyli do Barcy, żeby walczyć, ale wizja zarazy sprawiła, że armia króla się wycofała, a oni nie mieli się czym zająć. Pięści same się im zaciskały. Alkohol krążył w żyłach. Dobrze by się zabawili, wieszając kogoś. Złapmy tego mężczyznę i jego niewolnika, powieśmy ich na drzewie albo latarni, niech szarpią pętlę, wierzgają, niech leje się z nich mocz. Akurat jest mgła, dobrze się składa. Nie będzie świadków, a może dzięki temu febra odejdzie, a nawet jeśli nie, i tak warto od czasu do czasu kogoś powiesić. To dobre na krążenie. I dość tych bzdur, że ktoś tam jest niewinny. Gdyby można było czytać w ludzkich sercach, każdy na tym świecie by zasługiwał, żeby go powiesić pięć razy.

Wytoczyli się z tawerny na ulicę i ruszyli, wykrzykując groźby i przechwałki. Paru niosło pochodnie, by nie zgubić się we mgle i ciemnościach; w miarę jak zbliżali się do portu, dołączali do nich pijani, rozgniewani, przestraszeni lub zwyczajnie ciekawscy goście z innych gospód. Dokąd idziemy? Powiesić wędrownego czarownika i jego sługusa.