Выбрать главу

Na widok tłumu przemykający ulicami niewolnicy uciekali do bram i w zaułki. Ale tamtym nie chodziło o powieszenie pierwszego napotkanego niewolnika. Dziś mieli na oku kogoś wyjątkowego — a wszystko dzięki mężczyźnie z nożem za pasem. Spotkali go pod domem Łosia i Wiewiórki, których najprawdopodobniej także będzie można przy okazji powiesić. W Barcy nie brakuje sznurów.

* * *

Arthur Stuart od razu się zorientował, że nazwa Dok Francuza to okrutny żart. W porównaniu z ciągnącymi się milami dokami nad Mizzippy pomost na jeziorze Pontchartrain wyglądał żałośnie. Cumowało przy nim kilka tuzinów łodzi poławiaczy krewetek; ciągle pojawiały się nowe, poławiacze krzyczeli do siebie, pomagając sobie odnaleźć drogę we mgle. Wszyscy mówili po francusku — w języku, w którym Arthur zyskiwał coraz większą biegłość, choć podejrzewał, że mowa rozbrzmiewająca w Nowym Orleanie różni się nieco od tej, którą Calvin słyszał w Paryżu.

Na tym rojnym nabrzeżu nie było miejsca dla pięćdziesięciorga dzieci, więc Łoś i Wiewiórka ukryli się z nimi wśród domków rybaków, usiłując nie rzucać się w oczy. Wielu poławiaczy już wiedziało, co się stanie tego wieczora. Nikt o tym nie rozmawiał. Wszyscy mijali dzieci, ani słowem nie wspominając o ich obecności. Nawet jeśli żaden z nich nie zdecydował się pójść za Marią od Zmarłych, to żaden też nie miał odwagi stanąć jej na drodze.

Zaczęli się także schodzić Czarni. Ci kryli się jeszcze skrupulatniej. Podobnie jak dzieci, nieśli worki i torby, ale żal było patrzeć, takie były nędzne — zwłaszcza kiedy się wiedziało, że uciekinierzy zabrali cały swój dobytek. Kiedy na drodze poławiacza stanął Czarny, słyszał warknięcie lub przekleństwo; było jasne, że nawet dla prześladowanych Francuzów Czarni są kimś gorszym.

Wszędzie unosiły się chmary much; mogły tu bez końca ucztować wśród porzuconych resztek krewetek. Komarów także było mnóstwo; Arthur Stuart wyobraził sobie, jak mali krwiopijcy piją tak długo, aż pękną. Prawie usłyszał dźwięk małych eksplozji, pop, pop, pop!

Ale nie chciał, żeby komary piły krew tych dzieci.

Usiłował wysłać swój przenikacz w głąb owadziego ciałka, ale nie potrafił go w nim utrzymać. Poza tym nie zamierzał dokonać operacji, tylko przemówić do komara tak jak Alvin, poprosić, by pofrunął gdzie indziej. Ale nie mógł odnaleźć płomieni ich serc, były za małe i słabe. Nawet płomienie serc wielkich, tłustych i leniwych much były dla niego prawie niewidoczne. Ale i tak spróbował przemówić w myślach do owadów. Odejdźcie, powiedział bezgłośnie. Tu nie ma nic do jedzenia.

Jeśli go usłyszały, nie zwróciły na niego uwagi.

Parę łodzi zderzyło się ze sobą we mgle. Rozległy się krzyki i przekleństwa. To głupie, pomyślał Arthur Stuart, sprowadzać mgłę tutaj, gdzie jej nie potrzeba. Mgła przypominała metal lub wodę, potrafił w nią wniknąć i coś w niej zmienić. Lekko wzburzył powietrze, ściągnął delikatny wietrzyk znad jeziora i zdmuchnął mgłę w stronę miasta, gdzie była potrzebna.

Powietrze szybko się oczyściło. Słońce zachodziło czerwono, a parę ulic od jeziora zaczynała się gęsta mgła. Poławiacze krewetek zacumowali łodzie, wyładowali połów i rozeszli się. Niektórzy ciągnęli wózki z krewetkami, inni pewnie poszli po rodziny, by razem z nimi uciec.

Teraz dobra widoczność przestała być potrzebna. Arthur Stuart uspokoił wietrzyk i mgła wróciła. Wraz z nią zjawiła się cisza, ciężka i gęsta, tłumiąca odgłos kroków i zmieniająca głosy w szept.

Zapadły zupełne ciemności. Arthur zaczął się martwić, że ludzie zgubią drogę albo ktoś wpadnie do wody, dlatego znowu obudził wietrzyk, by oczyścić powietrze w pobliżu brzegu. W oddali rozległy się krzyki; po chwili zrozumiał, że to wściekły tłum idzie ulicami Barcy. Zaniepokoił się losem ludzi, którzy teraz pewnie usiłowali się przedostać nad jezioro. Mgła była im najlepszym sprzymierzeńcem. Nie potrafił wymyślić nic lepszego.

Kiedy mgła się rozproszyła i nabrzeże oświetlił blask księżyca i gwiazd, Arthur Stuart zdał sobie sprawę, że w płytkiej wodzie przy brzegu siedzi Alvin.

Natychmiast podszedł do niego, ale nie odezwał się, bo Alvin wyglądał tak, jakby wpadał w trans. Arthur podszedł do niego i ujrzał w jego ręce nóż. Alvin przecinał właśnie delikatną skórę obok lewej pięty, tuż przy kostce.

Z rany zaczęła powoli wyciekać krew.

Arthur Stuart, niemal odruchowo, wniknął w krew i poczuł, jak się rozpuszcza w wodzie. Raptem przestała; zaczęła tworzyć sztywną strukturę, delikatne rusztowanie, wokół którego gromadziła się gęstniejąca i krzepnąca woda. Utworzyła coś przypominającego nie lód, lecz cienkie, delikatne szkło.

Płaszczyzna utwardzonej wody po obu stronach Alvina zaczęła się rozszerzać, po czym stopniowo się zwęziła, sięgając ku drugiemu brzegowi jeziora. Kiedy miała szerokość rozłożonych ramion Alvina, znieruchomiała i zaczęła się rozciągać na północ. Arthur Stuart czuł jej ruch, ale wiedział także, że skrystalizowana woda jest połączona z żywą krwią Alvina, nadal wypływającą z rany i nadającą koronkową wewnętrzną strukturę.

— Widzisz to? — szepnął Alvin.

— Tak.

— Czy możesz zakotwiczyć drugi koniec mostu i dobrze go zabezpieczyć?

— Spróbuję.

— Trzeba więcej krwi, niż przewidywałem — powiedział Alvin — ale mniej, niż się bałem. Nie wiem, czy się zorientuję, kiedy most będzie już odpowiednio długi. Muszę się skoncentrować na tym, co tu robię. Dlatego ty musisz ich poprowadzić — bo to widzisz. Kiedy będziesz na drugiej stronie, zakotwicz most i spraw, żeby przestał rosnąć. Poczuję to i będę wiedział, że się udało.

— Teraz? — spytał Arthur Stuart.

— Jeśli mamy przeprowadzić ich w jedną noc, to lepiej już zacząć.

Arthur Stuart skinął na Łosia i Wiewiórkę. Nie widzieli go. Zawołał więc stłumionym głosem:

— Sprowadźcie dzieci!

Pojawił się Papa Łoś wsparty na ramieniu Mamy Wiewiórki i jednego ze starszych chłopców. Podeszli na brzeg. Arthur Stuart stanął na kryształowym moście.

Wyglądało to tak, jakby stał na wodzie. Wszyscy otworzyli usta, a jedno z dzieci zaczęło płakać.

— Podejdźcie bliżej — zachęcił Arthur Stuart. — Widzicie? To jest gładkie, można po tym bezpiecznie iść. To już nie woda, tylko kryształ. Ale trzymajcie się środka. I weźcie się za ręce. Jeśli ktoś wpadnie do wody, wciągniecie go. Most jest mocny, utrzyma was.

Arthur parę razy tupnął nogą i spuścił wzrok. To, co zobaczył w krysztale, zmroziło go. Jego matka frunęła z noworodkiem przypasanym do ciała. Leciała nad czubkami drzew, kierując się na północ, ku wolności. I nagle nie mogła już lecieć dalej. Wyczerpana runęła na ziemię, płacząc. Teraz zabije dziecko, zrozumiał Arthur Stuart. Lepsze to niż powrót w niewolę. Zabije dziecko, a potem siebie.

— Nie — szepnął.

— Arthurze Stuarcie — usłyszał ostry głos Alvina. — Nie patrz w kryształ.

Z wysiłkiem podniósł wzrok; Łoś, Wiewiórka i reszta przyglądali się mu wielkimi oczami.

— Niech nikt nie patrzy na most — powiedział głośno. — Będą się wam zwidywać różne rzeczy, których tam nie ma. Na to się nie patrzy, po tym się chodzi.

— Nie widzę krawędzi mostu — odezwała się Mama Wiewiórka. — Dzieci nie umieją pływać.