Выбрать главу

Grupa ludzi szła przez dzielnicę francuską; ich wściekłość rosła z każdym napotkanym pustym domem. Druga grupa, głównie portowi pijacy, szukała niewolników, by wrzucić ich do wody. Nie znalazłszy ich, atakowali każdego przechodnia z cudzoziemskim akcentem — albo i bez. Nie było w tym wielkiej logiki, ponieważ miasto nawet nie należało do Amerykanów.

Calvin widział gniew w ich płomieniach serc, a także, oczywiście, strach wrzucanych do wody ludzi.

Najbardziej rozgniewany tłum — który poruszał się w najbardziej zorganizowany sposób — zmierzał wprost do sierocińca, gdzie Alvin nie mógł się powstrzymać, żeby nie udowodnić Calvinowi swojej wyższości, poprawiając po nim stopę wyleczonego mężczyzny. O co ten krzyk? — myślał Calvin. Niby gdzie miałem się nauczyć anatomii? Oczywiście Alvin wiedział wszystko — z wyjątkiem tego, jak naprawdę funkcjonuje ten świat.

Dlatego niech sobie siedzi w słonym jeziorze i wtapia płomień swego serca w most, by mogły po nim przejść najgorsze szumowiny. Cały Alvin! Wszystkim pokazuje, jaki to jest skromny i jak wszystkim służy. Ale Jezus powiedział, że ten, który najbardziej pragnie panować, musi być sługą wszystkich. Czy to nie mówi wiele o Alvinie? I kogo tu zżera ambicja? Calvin nie miał nic przeciwko temu, by stać na uboczu — jak przystało na prawdziwego Stwórcę, co zawsze powtarzał Alvin. Ale Alvin mówi jedno, a robi drugie.

Calvin spokojnie truchtał zamglonymi ulicami — trzeźwi, przyzwoici ludzie siedzieli w domach, przestraszeni nagłą mgłą i krzykami. Pojawili się też żołnierze. Hiszpanie rzekomo szukali buntowników, by ich wyłapać, ale starannie sprawdzali wyłącznie najspokojniejsze uliczki, ponieważ starcie z tłumem nikomu nie przynosi zaszczytu. Jeśli się strzela, dochodzi do masakry; jeśli nie, można oberwać cegłą w głowę.

Więc nie było trudno omijać żołnierzy; Calvin dogonił tłum akurat pod domem Łosia i Wiewiórki. Ludzie aż tak go nie interesowali — tłum to tłum, wszystkie twarze były równie głupie i brzydkie jak zawsze, kiedy ludzie pozwalają podejmować decyzje komuś innemu. Okrutne marionetki i tyle. Najciekawszy wydawał się ciemny, rozpalony płomień serca, który prowadził i podjudzał tłum.

Przywódca z wielkim, masywnym nożem u pasa kpił z przyszłych podpalaczy.

— Co, nigdy nie widzieliście ognia? Dzieci bez przerwy bawią się ogniem, a wy nie potraficie spalić jednej wyschniętej chałupy?

Calvin stanął obok niego.

— Czasami trzeba zrobić coś samemu.

Mężczyzna spojrzał na niego z szyderczym uśmiechem.

— Żeby ktoś doniósł na mnie Hiszpanom? Dzięki, ale nie.

— Nie to miałem na myśli. — Calvin wyciągnął rękę i wskazał dach. W tej samej chwili podgrzał drewniane deski tak, że buchnęły płomieniem.

Tłum wrzasnął z zachwytem; wszyscy najwyraźniej byli zbyt pijani, by zauważyć, że pożar wybuchł bez niczyjej interwencji.

Ale przywódca nie był pijany i tylko na nim Calvin chciał zrobić wrażenie.

— Wiesz co? — odezwał się mężczyzna z nożem. — Wydaje mi się, że jesteś bardzo podobny do pewnego złodzieja i oszusta, nie jakiego Alvina Smitha, który jeszcze dziś rano mieszkał w tym pensjonacie.

— Mówi pan o moim ukochanym bracie — odparł Calvin. — Nikt oprócz mnie nie ma prawa obrzucać go wyzwiskami.

— Proszę o wybaczenie. Jestem Jim Bowie, do usług. A jeśli się nie mylę, właśnie się przekonałem, że Alvin nie jest jedynym niebezpiecznym członkiem swojej rodziny.

— Tylko nie próbuj judzić tłumu przeciwko mnie. Mój brat nie znosi zabijać ludzi, ale ja nie mam takich oporów. Spróbuj coś pisnąć, a wszyscy eksplodują, jakby się najedli prochu. No, zaczynaj, proszę bardzo!

— Niby jak mnie powstrzymasz, jeśli zechcę cię zabić? — warknął Bowie. Nagle pobladł. — Nie, tylko żartowałem, zostaw mój nóż w spokoju.

Calvin roześmiał się mu w twarz.

— Chcesz, żeby ten dom spłonął w wyjątkowo efektowny sposób?

— Wszystko w twoich rękach.

Calvin zbadał strukturę budynku, ciężkie masywne belki i słupy tworzące jego szkielet. Podgrzał je jednocześnie — i stały się tak gorące, że nie spłonęły, raczej się stopiły. Zewnętrzna warstwa każdej deski spaliła się tak szybko, że popiół opadł na ziemię niczym pierze z tysiąca poduszek.

Dom zapadł się i runął w tak potężnej chmurze dymu, popiołu i gorącego powietrza, że osmalił włosy, rzęsy i brwi ludzi stojących najbliżej. Niektórzy doznali poparzeń, a nawet stracili wzrok, ale Calvin nie poczuł specjalnego współczucia. Zasłużyli sobie na to, prawda? Chcieli mordować i palić, prawda? Ci, którzy oślepli, nigdy więcej nie dołączą do podpalaczy — więc wychodzi na to, że Calvin wyleczył ich z żądzy mordu.

— Zdaje się, że dobrze cię mieć za przyjaciela — powiedział mężczyzna z nożem.

— Skąd wiesz? — odparł Calvin. — Nie widziałeś mnie z żadnym moim przyjacielem.

Bowie wyciągnął rękę.

— Panie, nazywam się Jim Bowie i chciałbym być twoim przyjacielem.

— Panie, nie sądzę, żebyś miał wielu przyjaciół na tym świecie, podobnie jak ja. Więc nie udawajmy, że się kochamy. Mogę ci się do czegoś przydać i chętnie dam się wykorzystać, jeśli po wiesz mi, co będę z tego miał i dlaczego jest to dobre i szlachetne przedsięwzięcie.

— Nie jest dobre ani szlachetne — wyszczerzył zęby Bowie.

— Czego pan ode mnie chce, drogi panie?

— Pańskiego towarzystwa. Podczas pewnej ekspedycji. Jest to propozycja, którą pański brat odrzucił, jak sądzę, ze strachu.

— Al niczego się nie boi.

— Nikt się nie boi, że Meksykanie rozwalą mu głowę. Widać nie ma tam nic ciekawego.

— Meksykanie?

— Niektórzy z nas uważają, że pora, by do Meksyku wróciła cywilizacja.

Cywilizacja? Taka? Calvin spojrzał na tych, którzy zostali wśród dopalających się ruin, i wybuchnął śmiechem.

— Tłum to tłum — powiedział Bowie. — A Meksykanie są źli i trzeba ich wybić.

— Nie wątpię. Ale dlaczego akurat ty?

— Zmęczyło mnie czekanie na Boga.

Calvin uśmiechnął się do niego.

— Może jednak mamy o czym rozmawiać. Nigdy nie byłem w Meksyku.

* * *

Alvin poczuł szturchnięcie. Ktoś potrząsnął go za ramię.

— Słońce wstaje — odezwała się jakaś kobieta.

La Tia.

— Wszyscy już przeszli — dodała druga.

Kto to? Aha, matka Marii od Zmarłych.

— Jak masz na imię? — wymamrotał Alvin. — Bo nie wiem.

— Rien — odpowiedziała.

Maria od Zmarłych ujęła jego krwawiące ręce.

— Wstań, czarowniku. Wstań i przejdź przez most z krwi twojej.

Usiłował się podnieść, wspierając się na niej, lecz omdlał. Upadł twarzą w dół, na dłonie, a potem na kryształowy most. Pług w worku ześliznął się mu z ramienia. Cały most zatętnił życiem; Alvin poczuł, że ogarnia go ciepło. I spokój. Dokonało się. Teraz może zasnąć.

Most zaczął się pod nim uginać.

— Nie! — krzyknęła La Tia. — Wytrzymaj! Nie możesz zasnąć!

Podniosła worek; tętno natychmiast ustało i Alvin odzyskał jasność myśli. Nie, jeszcze nie pora na odpoczynek.

— Wojsko nadchodzi, chłopcze! — powiedziała La Tia. — Wiedzą już, że niewolniki poszły precz, ranek nadchodzi i nikt nie pracuje. Dziś to już nie pijaki, nie. Dziś żołnierze, musimy uciekać!