Выбрать главу

— Przed Panem?

— Albo magistratem. Mam pokwitowanie na tę kwotę i mogę udowodnić, że należy do mnie. A resztę wyrzućcie. Albo zatrzymajcie, jeśli wam nie przeszkadza, że sami staniecie się złodziejami.

Alvin nie wierzył własnym uszom. Człowiek, którego pieniądze właśnie odzyskali, nazywał go złodziejem. Ale po chwili namysłu doszedł do wniosku, że nie może przecież udawać, iż pieniądze znalazł przypadkiem. I w żaden sposób nie potrafił sobie wytłumaczyć, że należą do niego.

— Ci, którzy okradają złodziei — powiedział — chyba także się nimi stają.

— Chyba tak — zgodził się Abe.

Alvin i Arthur Stuart upuścili pieniądze na deski. I jeszcze raz Alvin dopilnował, by żadna moneta nie prześliznęła się przez szpary. Utopione pieniądze nikomu się nie przysłużą.

— Zawsze jesteś taki uczciwy? — spytał Alvin.

— W kwestiach pieniężnych — zawsze.

— Ale nie w innych.

— Muszę przyznać, że historie, które opowiadam, nie wszystkie są tak do końca prawdziwe.

— No, naturalnie. Nie można opowiedzieć dobrej historii, nie poprawiwszy jej tu i tam.

— Można, ale co robić, kiedy tę samą historię masz opowiedzieć tym samym ludziom? Trzeba ją zmienić, żeby nadal była ciekawa.

— Więc manipulujesz prawdą ze względu na innych.

— Z czystego chrześcijańskiego miłosierdzia.

Coz spał, kiedy go znaleźli, ale nie był to letarg kogoś, kto właśnie oberwał po głowie, lecz sen sprawiedliwego. Abe przyłożył palec do ust, dając znak, że gadanie bierze na siebie. Dopiero gdy Alvin i Arthur Stuart kiwnęli głowami, trącił śpiącego stopą.

Coz odkaszlnął i otworzył oczy.

— Co ja tu robię?

— Budzisz się — wyjaśnił Abe. — Ale jeszcze przed chwilą spałeś.

— Tak? Dlaczego?

— Właśnie zamierzałem cię spytać o to samo. Dobrze się ba wiłeś z tą panią, którą tak bardzo pokochałeś?

— No jasne — skłamał Coz, choć widać było, że nic nie pamięta. — To niesamowite… Była… nie, nie powinienem mówić w obecności tego chłopca.

— Lepiej nie mów — zgodził się Abe. — Musiałeś sobie wczoraj nieźle golnąć.

— Wczoraj? — zdziwił się Coz.

— Minęła cała noc i dzień, odkąd z nią zniknąłeś. Ale powiadam ci, nie dostaniesz ani grosza z mojej połowy, żebyś wiedział.

Coz poklepał się po kieszeniach i zrozumiał, że został pozbawiony portfela.

— A niech by to jasna, ciasna… A to tacy owacy…

— Coz ma talent do przeklinania w obecności dzieci — wyjaśnił Abe.

— Straciłem portfel!

— Wraz z gotówką, jak się domyślam?

— Myślisz, że mogłaby zostawić gotówkę, a zabrać tylko portfel?

— Jesteś pewien, że to ona ukradła?

— A dlaczego nie mam portfela?

— Bo się szlajałeś cały dzień. Może wszystko przepuściłeś? Al bo dałeś komuś portfel w prezencie? Albo znalazłeś sobie jeszcze sześć przyjaciółek i fundowałeś im drinki, aż skończyły ci się pieniądze? A ostatniego drinka kupiłeś za portfel?

Coz wyglądał, jakby ktoś go kopnął w brzuch.

— Tak myślisz? Przyznaję, że nie pamiętam, co się wczoraj działo… Ale kaca chyba przespałem.

— Nie wyglądasz zbyt trzeźwo — dobił go Abe. — Może nie masz kaca, bo nadal jesteś pijany.

— Faktycznie, świat trochę mi się kołysze — zgodził się Coz. — Powiedzcie, bełkoczę? Mówię, jakbym był pijany?

Alvin wzruszył ramionami.

— Mówisz, jakbyś się dopiero obudził.

— Chrypisz — ocenił Arthur Stuart.

— Widziałem cię już bardziej pijanego — rzekł Abe.

— Nie przeżyję tej hańby — zapowiedział Coz. — A ostrzegałeś mnie, żebym nie szedł z tą dziewką! Nieważne, czy to ona mnie okradła, czy ktoś inny, czy też sam wydałem wszystko na drinki jak idiota — wrócę do domu z pustymi rękami i mama mnie zabi je, będzie tak przeklinać, że uszy mi zwiędną.

— Och, przecież wiesz, że nie zostawię cię w takiej biedzie.

— Nie zostawisz? Serio? Dasz mi połowę swojej połowy?

— Tyle, żebyś zachował twarz. Powiedzmy, że… resztę zainwestowałeś, na przykład na giełdzie, ale akcje poszły w dół. Chyba uwierzą, co? To lepsze niż to, że cię okradli albo że przepuściłeś wszystko na wódę.

— No jasne, Abe, no jasne. Jesteś święty. Jesteś moim najlepszym przyjacielem. I nie musisz dla mnie kłamać. Wiem, że się brzydzisz kłamstwem, więc tylko im powiedz, żeby spytali mnie, a ja już im nakłamię.

Abe sięgnął do kieszeni i podał Cozowi jego własny portfel.

— Weź sobie tyle, ile trzeba, żeby ich przekonać.

Coz zaczął odliczać dwudziestodolarowe złote monety, ale po chwili odezwało się w nim sumienie.

— Każdą monetę odbieram tobie. Nie, nie mogę. Sam zdecyduj, ile mi dasz.

— Nie, ty lepiej rachujesz. Wiesz, że jestem w tym do niczego.

W przeciwnym razie nie zbankrutowałbym w zeszłym roku.

— Ale czuję, że cię okradam. Zabieram ci pieniądze z portfela!

— Tyle że to nie mój portfel — uświadomił mu Abe.

Coz spojrzał na niego jak na wariata.

— Wyjąłeś go z kieszeni. Jeśli nie jest twój, to czyj?

Kiedy Abe nie odpowiedział, Coz jeszcze raz przyjrzał się portfelowi.

— Mój — mruknął.

— Tak wygląda — zgodził się Abe.

— Wyjąłeś mi go z kieszeni, kiedy spałem! — wściekł się Coz.

— Nie, słowo honoru! A ci panowie mogą potwierdzić, że do tknąłem cię tylko czubkiem buta, kiedy tu leżałeś, chrapiąc jak chóry anielskie.

— To skąd go masz?

— Ukradłem ci go wczoraj, zanim wyruszyłeś z tą dziewczyną.

— Ty… ale jak… no to jak mogłem zrobić to wszystko, co robiłem w nocy?

— W nocy? O ile sobie przypominam, noc spędziłeś z nami na statku.

— Jak to… — I tu wszystko stało się jasne. — Ty taki owaki hop-paprańcu! A żeby ci nóżka!

Abe przyłożył rękę do ucha.

— Słuchajcie! Oto głos nawołującej Cozoptaszyny!

— To ten sam dzień! Nie spałem nawet godziny!

— Dwadzieścia minut — pospieszył z wyjaśnieniem Alvin. — Około.

— I to wszystko moje pieniądze! — pieklił się Coz.

Abe pokiwał głową ze śmiertelną powagą.

— Rzeczywiście, przyjacielu. Chyba że zaraz jakaś dziewczyna zrobi do ciebie słodkie oczy.

Coz rozejrzał się po zaułku.

— Ale gdzie Fannie? Gdzie ona? Jeszcze przed chwilą szedłem, ściskając jej… rękę, a teraz raptem budzę się i widzę ciebie.

— Wiesz co? — powiedział Abe ze współczuciem. — Twoje życie uczuciowe nie istnieje.

— I kto to mówi! — naburmuszył się Coz.

Był to chyba drażliwy temat dla Abe’a, bo zamiast odpowiedzieć docinkiem czy żartem, jakby wycofał się w głąb siebie.

— Chodźmy coś zjeść — rzekł Arthur Stuart. — Gadaniem się nie najem.

Jako że było to najrozsądniejsze i najprawdziwsze zdanie, jakie padło w ciągu ostatniej półgodziny, wszyscy przyznali Arthurowi rację i ruszyli przed siebie, kierując się węchem — aż znaleźli knajpę, w której jedzenie było na ogół martwe, nie miało zbyt wielu nóg, za życia nie było jadowite i wydawało się prawie ugotowane. W Barcy rzecz rzadko spotykana.

Po kolacji Coz wyjął fajkę, którą systematycznie nabił nawozem — jeśli wnosić z zapachu. Alvin dla zabawy spróbował ją zgasić, ale przecież nie dostał daru Stwarzania tylko po to, by mógł czasem uniknąć smrodu.