Ale tak przecież mogłaby brzmieć definicja życia, jeśli się nad tym zastanowić. Jedynym prawdziwym docelowym punktem przeznaczenia jest śmierć, a nasze życie to poszukiwanie najbardziej okrężnych i przyjemnych dróg do niej.
Dobrze przed południem Verily znalazł się w siodle, więc słońce miał nadal za plecami. Kiedy kolej żelazna wreszcie dotrze do Mizzippy? Jeśli położą tory, człowiek nie będzie potrzebować nawet jednego konia. Ale teraz można było albo jechać na końskim grzbiecie, albo uspokajać oszalałego ze strachu konia na barce lub parowcu.
Verily pomyślał, że Alvin i Margaret to bez wątpienia para najpotężniejszych, najbardziej utalentowanych i błogosławionych ludzi na tym kontynencie. A jednak Margaret nieustannie była smutna i przerażona, a Alvin włóczył się po świecie, zagubiony i melancholijny. Nie po raz pierwszy Verily pomyślał, że dobrze jest mieć w miarę zwykły dar.
8. Plany
W Nueva Barcelona wreszcie wydarzyło się coś, co pozwoliło oderwać myśli od żółtej febry. Ludzie nadal umierali i z całą pewnością nikt nie zapominał o zarazie szerzącej śmierć w mieście, ale ci, którzy okazali się zupełnie bezradni w obliczu epidemii, nagle dostali zadanie, dzięki któremu zrobią to, o czym marzyli od samego początku moru, i dzięki czemu mogą teraz okryć się chwałą.
Ucieczka z miasta.
Była to pierwsza reakcja bogaczy: zabierali rodziny i wyjeżdżali na plantacje. Ale zwykli mieszkańcy miasta nie mieli takiej możliwości i nienawidzili za to bogaczy. Nie, prawdziwi mężczyźni zostali. Nie mogli sobie pozwolić na wywiezienie rodzin z miasta, więc musieli bezczynnie patrzyć, jak ich żony i dzieci chorują i umierają. Nie wspominając już o tym, że sami także mogli się pożegnać z życiem. Kiepska śmierć — jęczeć w gorączce, aż wreszcie przyjdzie pora zająć miejsce na wózku do wywożenia zwłok, ponuro turkoczącym ulicami miasta.
Dlatego kiedy rozeszła się wieść, że gubernator Anselmo Arellano szuka ochotników do wyprawy w górę rzeki w celu sprowadzenia zbiegłych niewolników — i zabicia białych renegatów, którzy im pomogli — ochotników nie zabrakło. Zwłaszcza wśród tych, których zwykle zwano marginesem.
Nie wszyscy uważali ich za szczególnie odważnych czy honorowych. Na przykład bardzo niewiele ladacznic dało im darmowy kwadrans tylko dlatego, że miały do czynienia z „żołnierzem, który może zginąć”. Nikt lepiej od prostytutek nie wiedział, jak niewielu mężczyzn potrafi realizować swoje przechwałki. Nie była to armia, która zdołałaby długo się utrzymać, gdyby napotkała opór. Nadawali się tylko do wieszania bezbronnych Francuzów.
To właśnie Calvin usłyszał, przesiadując w portowych tawernach, gdzie zbierali się „żołnierze” przed wymarszem. Dowodził nimi syn gubernatora, pułkownik Adan, który jako od dawna pełniący obowiązki dowódcy garnizonu w Nueva Barcelona zyskał sobie niechętne uznanie za to, że nie jest tak brutalny, jak mógł być. Ale Calvin bez trudu potrafił sobie wyobrazić, jaką desperację czuł biedny pułkownik na widok tej żałosnej zbieraniny, która znalazła się pod jego komendą.
Choć może jednak nie była taka żałosna. Pijani jutro wytrzeźwieją i mogą stać się podobniejsi do żołnierzy. A wroga nietrudno będzie im znaleźć. Pięć tysięcy niewolników i Francuzów, idących w tempie najwolniej idącego dziecka — chyba natrafienie na ich ślad nie będzie trudne, co? I czy potrafią się bronić? O, pułkownik Adan chyba jednak nie popadł w rozpacz.
Mógłby mieć trochę inny nastrój, gdyby naprawdę uwierzył w te niestworzone bajdy o moście stworzonym z czystej wody, który znikł, kiedy weszli na niego żołnierze, więc dwie dziesiątki utonęły, a reszta najadła się strachu i opiła wody. Prawdopodobnie był tak przyzwyczajony do żałosnych usprawiedliwień żołnierzy, że nawet nie przyszło mu do głowy, iż to akurat może być prawdziwe.
Ciekawe, co zrobi Alvin. Zapewne nie będzie walczyć. Za bardzo sobie ceni ludzkie życie, biedaczek. A przecież połowa z tych osłów i tak by się zabiła, spadłszy po pijanemu z mostu albo wdając się w bójkę o byle co.
No, cokolwiek postanowi, ja mu nie pomogę, pomyślał Calvin.
Nie miał nic przeciwko pomaganiu, jeśli mu to nie krzyżowało planów. Dlatego dziś rano odszukał Jima Bowie i poprosił, by zaprowadził go do Steve’a Austina. Spotkali się w knajpie oddalonej od doków o dwie przecznice, co oznaczało, że panował w niej względny spokój. Znajdowali się w niej także inni ludzie, choć Calvin nie zwróci na nich uwagi. Albo ich pozna później, albo nie. Teraz liczył się tylko Austin i meksykańska przygoda.
Austin opowiadał właśnie, jak to w ramach przysługi dla gubernatora musi ruszyć na poszukiwanie niewolników, nim zajmie się ekspedycją.
— To nie potrwa długo — mówił. — Jak daleko mogła odejść banda zbiegów? Pewnie znajdziemy ich zapłakanych na północnym brzegu Pontchartrain. Paru powiesimy, wielu wychłostamy i zawleczemy do domu. A potem — do Meksyku!
Calvin tylko pokręcił głową.
Austin przeniósł spojrzenie na Jima Bowie.
— Potrzebuję wojowników — powiedział — nie doradców.
— Ja bym go posłuchał, Steve.
— Ta wesoła wyprawa jest skazana na klęskę — oznajmił Calvin. — Nie pchajcie się tam, gdzie zaraz się zrobi gorąco.
— Klęskę? A jakie wojsko ich pokona?
Calvin bez słowa zmiękczył ich kufle, które osunęły się jak zwiędłe, zalewając stół piwem i zimnym miękkim metalem. Mężczyźni poderwali się na równe nogi i zaczęli wycierać spodnie. Calvin usiłował się nie uśmiechać, choć wyglądali, jakby się zsikali. Zaczekał, aż Austin uświadomi sobie, że metalowe kałuże na stole były przed chwilą kuflami.
— Co zrobiłeś?
— Nic wielkiego — oznajmił Calvin. — Jak na Stwórcę.
Austin łypnął na niego spode łba.
— Twierdzisz, że jesteś Stwórcą?
— Stwórcy nie istnieją — mruknął ktoś.
— A twoje piwo nadal jest w kuflu — odparł wesoło Calvin. — Nie jestem zbyt wprawnym Stwórcą, ale mój brat Alvin należy do pierwszej ligi.
— I jest z nimi — dodał Jim Bowie. — Usiłowałem go namówić, żeby poszedł z nami, ale nie chciał.
— Kiedy armia pułkownika Adana znajdzie zbiegów — oświadczył Calvin — zakładając, że ich znajdzie… nie zdziwiłbym się, gdyby ich broń zmieniła się w kałuże metalu.
— Albo w ogóle zniknęła — dodał Bowie. — Sam to widziałem.
Masywna stal i co? Poszło! O tak! — Pstryknął palcami.
Austin przeniósł się do suchego stołu i zamówił nowe piwo. Zastanowił się przez chwilę.
— Ufam, że to będziemy mogli wypić?
Calvin wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Wkrótce wszyscy siedzieli razem — z wyjątkiem paru ludzi Austina, którzy przypomnieli sobie o niecierpiących zwłoki sprawach czekających na nich tam, gdzie nikt nie rozpuszcza metalowych kufli samą myślą.
— Jak pan sądzi, może bym się przydał w pańskiej ekspedycji do Meksyku? — spytał Calvin.
— Owszem — powiedział Austin. — I to jak!
— Strasznie mnie ciekawi to plemię. Mój brat uważa, że o Czerwonych wie wszystko. Ale jego Czerwoni to spokojny lu dek. Ja chciałbym poznać tych Meksykanów, tych co wydzierają swoim ofiarom bijące serca.
— A martwi się nadadzą? Bo nie jedziemy ich poznawać, tylko zabijać.
— Wszystkich? O rety!
— A, wszystkich to nie — przyznał Austin. — Ale pewnie zwykli ludzie się ucieszą, że koniec z tymi poganami.
— Coś wam powiem — oznajmił Calvin. — Będę z wami do koń ca i pomogę, na ile zdołam, pod warunkiem że wyruszycie do Meksyku jutro rano.