Austin wybuchnął śmiechem.
— Przychodzi pan i rozkazuje, kiedy mamy wyruszyć?
— Nie rozkazuję, skąd. Mówię tylko, że dołączę do każdej ekspedycji, która wyruszy jutro rano. A jeśli się taka nie znajdzie, to nigdzie nie jadę. Nie uwzględniliście mnie w swoich planach, więc możecie ruszać i realizować je beze mnie.
— Dlaczego tak bardzo panu zależy, byśmy nie łapali zbiegów?
— Cóż, jak powiedziałem, przede wszystkim jest z nimi mój brat. Ponieważ pańscy ludzie są w tej chwili najgroźniejsi w całym Barcy, mój brat będzie nieco bezpieczniejszy, jeśli usunę was z miasta.
— Tak właśnie myślałem. Skąd mam wiedzieć, że nie zniknie pan, kiedy pułkownik Adan wyruszy w pościg?
— Druga przyczyna jest ważniejsza. Jeśli wyruszycie z pułkownikiem, pańscy ludzie ucierpią tak samo jak inni. Przypuszczam, że kiedy Alvin z nimi skończy, nie będą w stanie zdobyć wychodka własnej babci, co dopiero Meksyku.
— Nie wiem, czy pański brat jest aż tak niebezpieczny.
Calvin wstał, podszedł do stołu i przyniósł bezkształtny placek, który był niegdyś kuflem.
— Czy może pan skupić na tym myśli przez chwilę, żebym nie musiał roztapiać następnych?
— Dobrze, dobrze. Jasne, że jest niebezpieczny. A ja jestem bardzo zobowiązany, że nas pan ostrzegł.
— Trzecia przyczyna: nie lubię czekać. Jeśli ekspedycja wyruszy jutro, jadę. Jeśli nie, znudzę się i pójdę poszukać lepszej rozrywki.
Austin pokiwał głową.
— Cóż. Zastanowię się.
— Dobrze.
— Ale nadal nie odpowiedział pan na moje pytanie. Skąd ma my wiedzieć, że jutro tu pan będzie?
— Bo tak powiedziałem. Nie zmusicie mnie, żebym z wami po szedł, jeśli nie zechcę, ale mówię, że mam na to ochotę. Nie dostaniecie lepszej gwarancji. Nie musicie mi ufać. Róbcie, co chcecie.
— Skąd mam wiedzieć, że nie będzie mi pan sprawiał samych kłopotów? Już teraz się pan szarogęsi, co będzie potem?
Calvin wstał.
— Panowie, widzę, że niektórych z was bardziej interesuje bycie wielkim wodzem niż walka z mocą, którą Meksykanie czerpią z rozlewu krwi. Przepraszam, zmarnowałem wasz czas. Słyszałem, że Meksykanie kastrują wielkich wodzów, zanim wyrwą im serce. Jest to zaszczyt, który zapewne chętnie przyjmiecie.
Ruszył do drzwi.
Austin go nie zatrzymał. Nikt za nim nie pobiegł.
Calvin się nie zawahał. Nie zwolnił kroku. Wyszedł na ulicę. I nadal nikt go nie zatrzymywał. A niech ich!
Nie, jednak pojawił się ktoś. Jim Bowie, Calvin poznał jego płomień serca. Bowie zatrzymał się i rzucił…
Calvin schylił się i uskoczył w lewo.
Tam, gdzie przed chwilą była jego głowa, drżał nóż wbity w drewnianą ścianę.
Calvin skoczył z furią. Po chwili znalazł się przy nim uśmiechnięty Jim Bowie. Calvin bluznął wiązanką tak barwnych francuskich przekleństw, że paru francuskojęzycznych przechodniów stanęło i spojrzało na niego ze szczerym podziwem.
— Czym się tak gorączkować, panie Stwórco? — spytał Jim Bowie. — To chyba jasne, że celowałem prosto w twoją głowę. Twój brat by sprawił, że nóż by zniknął w locie.
— Ja mam więcej szacunku dla sztućców — warknął Calvin, choć prawda wyglądała tak, że na unicestwienie noża w locie miał tyle samo szans, co na zatrzymanie wirującej kuli ziemskiej.
Z kuflami poszło mu łatwo, bo stały na stole i nigdzie się nie wybierały.
— Zdaje mi się — powiedział Bowie — że nie dorastasz swojemu bratu do pięt, ale chcesz, byśmy myśleli, że potrafisz tyle samo co on. A jeśli to cię doprowadza do wściekłości…
— Nie doprowadza — syknął Calvin.
— Cieszy mnie to. Klaruję to tak, jak Steve’owi Austinowi.
Chciałem, żeby twój brat się do nas przyłączył, bo gwarantowałby nam sukces. Ale nie chciał. Zamiast tego skombinował sobie pięć tysięcy zbiegów, których trzeba karmić i gdzieś przenocować.
A niech tam. Ty chcesz z nami jechać — według mnie chcesz mieć okazję pokazać, że jesteś taki dobry jak twój brat. Ale nie jesteś, a kiedy ten fakt stanie się jasny i oczywisty, wielu dobrych chłopców z tej ekspedycji przypłaci życiem to, że ci zaufali.
Calvin miał ochotę rozerwać go na strzępy, lecz on także miał zasady, choć nie takie jak Alvin. Nie zabija się człowieka jedynie dlatego, że powiedział coś nieprzyjemnego, nawet jeśli to same kłamstwa.
Tak więc tylko kiwnął głową i ruszył w stronę doku.
— No — powiedział — rozsądny wybór. Biegnij do Steve’a Austina i życz mu ode mnie powodzenia.
Jednak Bowie nie spieszył się z odejściem. Dobry znak.
— Słuchaj no, panie Calvin, przyszedłem prosić, żebyś wrócił.
Musimy wiedzieć, ile potrafisz. Oczywiście roztapianie cynowych kufli to strasznie fajna sztuczka, ale chcemy się przekonać, co umiesz naprawdę. Dostrzegłeś mój nóż na tyle szybko, żeby przed nim uskoczyć, ale nie potrafiłeś go zniszczyć w locie, co pozwala podejrzewać, że wystrzelone meksykańskie kule także nie rozpłyną się w powietrzu. Dlatego zanim zaczniemy się przyzwyczajać do twoich przechwałek i zadzierania nosa — a mówię to w najcieplejszy z możliwych sposobów, bo są to cechy, którymi sam się szczycę — i zanim zabierzemy cię na pokład, musimy wiedzieć, ja kie konkretne twoje umiejętności przydadzą się nam w walce.
— Ta wczorajsza mgła była moja.
— Łatwo się chwalić wczorajszą pogodą.
W odpowiedzi Calvin ochłodził powietrze wokół nich.
— Zdaje się, że właśnie otoczyła nas dzisiejsza mgła.
I rzeczywiście, wilgoć w powietrzu zaczęła gęstnieć, aż Bowie stracił z oczu wszystko z wyjątkiem twarzy Calvina.
— Dobra — ustąpił. — Pożyteczny dar.
— Mój talent nie ogranicza się do robienia mgły czy innych zjawisk pogodowych.
Ryba wyskoczyła z wody i wylądowała na chodniku doku. Po niej następna. I jeszcze parę. Wkrótce wszędzie na drewnianych deskach trzepotały dziesiątki ogonów. Naturalnie niektórzy rybacy zaczęli je zbierać — jedni by je wrzucić do wody, inni by sprzedać. Natychmiast wybuchły kłótnie.
— Te ryby muszą być chore, nie wolno ich sprzedawać!
— Według mnie wcale nie są chore, o, jakie silne!
W chwilę potem wszystkie ryby wyrwały się ludziom z objęć i skoczyły do wody.
— Gdybyście potrzebowali ryb… — wyjaśnił Calvin.
— No jasne, pewnie. Ale co możesz zrobić, jeśli nie trafimy na rzekę?
Przez chwilę Calvin miał ochotę mu przyłożyć. Nie potrafi docenić cudu? Taki by się skarżył Mojżeszowi, że codziennie jest tylko manna, a nie mięso.
Bowie wyszczerzył zęby i klepnął go w ramię.
— Człowieku, nie znasz się na żartach? No jasne, że możesz z nami jechać. Nikt nie ma jednocześnie talentu do unikania ciosu w plecy plus robienia mgły plus wyrzucania ryb z wody.
— Więc zdałem egzamin? — spytał Calvin, pozwalając sobie na nutkę urazy.
— Jasne.
— A czy ty zdasz mój?
Ledwie skończył mówić, a poczuł wbijający się mu w brzuch nóż. Nie zauważył niebezpieczeństwa ani w płomieniu serca Bowiego, ani w ruchu jego ciała.
— Gdybym chciał cię zabić, czy zdążyłbyś mnie zatrzymać? — spytał Bowie.
— Masz talent, którego trudno nie szanować.
— O, to nie talent. Po prostu mam cholerną smykałkę do noża.
Alvin obudził się tylko dlatego, że musiał się wysiusiać. W przeciwnym razie przespałby kolejne dziesięć godzin, był tego pewien. Jego sił nie odbudowałby żaden, choćby najgłębszy sen.