— Jestem Alvinem. Generałem możesz być ty.
— Generałem ja! — oznajmiła La Tia. — Nie chłopiec. Kto pójdzie za chłopcem?
— Wy — oznajmił Alvin. — Kiedy odejdę.
La Tia miała odpowiedzieć ostro, ale ugryzła się w język.
— Nie mamy dokąd iść — oznajmił Alvin głośno. — Mogę was przeprowadzić na północ, gdzie zaczynają się gospodarstwa. Tam znajdziemy jedzenie, lecz pamiętajmy, że rodziny gospodarzy nie mogą umrzeć z głodu. Ale im dłużej będziemy maszerować, tym większą armię mogą wysłać, by nas pokonała. Musimy się wydostać z terenów, gdzie panuje niewolnictwo, a na to jest tylko je den sposób.
— Morzem — powiedziała Maria od Zmarłych. — Trzeba nam łodzi.
— Statki bez przyjaznej załogi na nic się nam nie zdadzą. Czy ktoś tutaj umie żeglować? — Nikt się nie zgłosił. — Ale pomysł był dobry. Cieszę się, że mi pomagacie. To dotyczy wszystkich. Nie ma złej pory na nowy pomysł.
— Więc dokąd pójdziemy? — spytała La Tia.
— Cóż, generale — powiedział Alvin, starając się nie uśmiechać na widok jej dumnej miny — jest tylko jedno miejsce, dokąd mogę się udać, a Biali za nami nie pójdą.
— Nie zabieraj nas na ziemie Czerwonych! — szepnęła Rien.
— Nie będziemy mogli tam zostać, ale może Tenskwa-Tawa pozwoli nam przejść. Może Czerwoni podzielą się z nami jedzeniem i użyczą schronienia. Rzecz w tym, że to ja znam Tenskwa-Tawę, tylko ja mogę z nim porozmawiać i spytać, czy pozwoli nam przejść przez jego ziemie na północ. Nie mogę tam wy słać nikogo innego. Więc wasz lud będzie musiał słuchać generała La Tii.
— Ale ja nie znam drogi.
— Przez jakiś czas kierujcie się na północ, a potem znajdźcie drogę prowadzącą na zachód do Mizzippy. Liczę na waszą pomysłowość. To, czego nie powiedzą wam spotkani po drodze Biali, usłyszycie od Czarnych.
— A co będzie, jeśli zjawi się wojsko? — spytała Maria od Zmarłych. — Nie mamy tu wojowników, może z wyjątkiem paru Francuzów. Nie mamy broni.
— Właśnie dlatego generał La Tia musi zasięgnąć rady obecnego tu Arthura Stuarta.
— Ja nie mam broni — powiedział Arthur.
— Ale wiesz, co zrobić, kiedy ktoś ją w nas wyceluje. Na każ dej plantacji, na której się znajdziecie, musisz dopilnować, by żadna broń nie wystrzeliła. W nocy musisz sprawić, żeby opadła mgła, w której nie znajdą was źli ludzie. Musisz pilnować płomieni serc, by nikt nie zabłądził.
— Nie — odezwała się La Tia. — To mogę zrobić ja. Wiem jak.
Nie obarczaj chłopca bardzo dużo.
Arthur Stuart pokiwał głową z wdzięcznością.
— Przyglądanie się płomieniom serc nie jest dla mnie takie łatwe, jak dla ciebie. A mgłę potrafi robić Calvin, nie ja.
— To nie takie trudne. Dziś cię nauczę. Jest też coś jeszcze.
Tylko ty mówisz wszystkimi językami. Musisz dopilnować, żeby wszyscy rozumieli wszystkich.
— Do diabła, Alvin, ja czasem nie rozumiem nawet ciebie.
Wszyscy się roześmiali, ale tak naprawdę byli przerażeni — bali się niebezpieczeństw, które czekały w drodze, a jeszcze bardziej bali się własnego niedoświadczenia. To tak jakby ślepy prowadził ślepego. Albo kulawy kulawego.
— I jeszcze jedno — dodał Alvin. — Ludzie będą bardzo narzekać. Wy, przywódcy, musicie być cierpliwi — i to wszyscy, dopilnujcie tego. Słuchajcie i nie wpadajcie w gniew. Ale jeśli ktoś podniesie rękę przeciwko przywódcy, macie go ukarać. Rozumiecie?
Osoba, która zbuntuje się przeciwko przywódcy, wypada z grupy.
Już nie jest jednym z nas. A to dlatego, że nie możemy się bać tych, którzy są z nami. Musimy wiedzieć, że potrafimy ze sobą być.
— Jak mamy wyrzucić złego człowieka, co bije? — spytała La Tia.
— Generał poprosi silnych mężczyzn, by wypędzili winowajcę z obozu. Arthur dopilnuje, żeby nie znalazł drogi powrotnej.
— A jak ma rodzinę?
Alvin westchnął.
— Generale, zawsze można znaleźć powód, żeby kogoś nie karać. Ale czasem trzeba ukarać jednego, żeby dziesięciu nie popełniło tego samego błędu. A czasami trzeba zmienić serce w kamień, żeby zrobić to, co trzeba.
Arthur Stuart prychnął cicho.
— Arthur to wie — rzekł Alvin. — Ale ponieważ mnie tu nie będzie, wszystkie decyzje podejmujecie wy. Wy je podejmujecie, wy pilnujecie, żeby zostały wykonane, i wy ponosicie konsekwencje.
— Dlatego idziesz? — spytała La Tia.
— Właśnie. Odchodzę, jak tylko się zaczynają kłopoty.
Spojrzał jej prosto w oczy. Odwróciła wzrok; przyszło mu do głowy, że zapewne nieczęsto się jej zdarza taka kapitulacja.
— Kiedy odejdziesz? — spytał jeden z pułkowników.
— Dopiero kiedy znajdziemy jedzenie. I nocleg. Kiedy znajdziemy się na suchym lądzie, z dala od komarów.
Margaret wchodziła po schodach na poddasze, gdzie mieszkała jako dziecko. Teraz był tam składzik. Gdy odwiedzała ojca, spała w pokoju na parterze, który dla niej zachował. Usiłowała go namówić, żeby i ten pokój wynajmował za pieniądze, ale nie chciał o tym słyszeć.
— Jeśli ludzie będą w nim mieszkać, to przestanie być twój pokój.
W tym pokoju dwadzieścia pięć lat temu urodził się Alvin. Ojciec pewnie o tym nie pamiętał, ale ona za każdym razem, kiedy przekraczała próg, widziała tamtą scenę: matkę Alvina w łóżku, szarpaną bólami i jeszcze większą rozpaczą po pierworodnym Vigorze, którego zaledwie godzinę temu porwała rzeka.
Peggy — wtedy mała Peggy, ponieważ matka żyła — musiała wykonać pewne zadanie. Podbiegła do kobiety na łóżku i położyła ręce na jej brzuchu. W tej samej chwili ujrzała mnóstwo rzeczy. Ułożenie dziecka. To, że rodząca zamknęła łono, a teraz nie potrafi go otworzyć. Matka Peggy wykonała zaklęcie z kółkiem kluczy, łono się otworzyło, a dziecko wyszło na świat.
Peggy jeszcze nigdy nie widziała dziecka, którego płomień serca opowiadałby tak okropną historię. Był jasny jak żaden inny, lecz kiedy spojrzała w przyszłość dziecka, nie ujrzała jej. Nie było ścieżek. Przyszłość nie istniała. To dziecko miało umrzeć, nie podjąwszy żadnej decyzji.
Chyba że… było coś, co mogła zrobić. Jedna mroczna, maleńka ścieżka prowadziła przez mrok, ale otwierała się na setki tysięcy wspaniałych przyszłości. I w tej jednej wąskiej furtce, która prowadziła do wszystkiego, zobaczyła samą siebie, pięcioletnią Peggy Guester, jak zdejmuje czepek z twarzy dziecka. Więc to zrobiła i każda z możliwych śmierci odpadła, a każde możliwe życie stało się możliwe.
Dałam mu życie, pomyślała. W tym pokoju.
Ale tylko raz. Zachowała ten czepek, zaniosła go na strych, do swego pokoju i schowała. A kiedy dziecko wyrosło na małego, a potem większego chłopca, za pomocą małych strzępków czepka zyskiwała dostęp do jego talentu, którego jeszcze nie potrafił zrozumieć.
Poznawała Alvina w miarę upływu czasu. Nauczyła się ratować mu życie. Kiedy zdjęła mu czepek z twarzy, otworzyły się przed nim tysiące jaśniejących ścieżek, ale na każdej z nich umierał młodo. I za każdym razem, kiedy go ratowała, nieco dalej na drodze znowu pojawiała się następna śmierć.
Alvin, syn młynarza, miał wroga.
Ale miał także przyjaciółkę, która nad nim czuwała. I stopniowo kiedy coraz więcej ścieżek pokazywało, jak osiąga wiek dojrzały, zaczęła dostrzegać kogoś jeszcze. Surową, skromną kobietę, nauczycielkę, która go kochała, wyszła za niego i dbała o jego bezpieczeństwo.
To tutaj, na tym poddaszu zdała sobie sprawę, trzymając w dłoni ostatnie strzępki czepka, że ta surowa, skromna nauczycielka to ona sama.