Sprowokowali tym uzbrojonych ludzi z drugiej łodzi, którzy odpowiedzieli ogniem. Żadna kula nie trafiła celu z jednej prostej przyczyny: wiele muszkietów strzelających jednocześnie w tym samym kierunku miało taki odrzut, że łódź rozkołysała się i wywróciła dnem do góry. Niektórzy wypłynęli, parskając wodą. Inni — krzycząc. Jeszcze inni wcale nie wypłynęli, najwyraźniej nie mogąc zdjąć pod wodą ciężkich butów lub uwolnić się od ołowianej amunicji.
Krótkie jest życie głupca, pomyślał Calvin. Zwłaszcza takiego, który wchodzi na pokład, nie myśląc o tym, jak dotrze na ląd, jeśli się wydarzy coś nieprzewidzianego.
Tymczasem przerażeni wioślarze z pierwszej łodzi, sądząc, że drugą łódź zatopiła kula z hiszpańskiej armaty, usiłowali zmienić kierunek. Niestety, nie uzgodnili go między sobą, więc wiosła zaczęły się zderzać i prąd porwał łódź prosto pod dziób wielkiego statku.
Podczas zderzenia połamane wiosła stały się dzidami, które przebiły ciała wioślarzy. Niektórzy z pasażerów łodzi wskoczyli do wody; kto tego nie zrobił, zginął zgnieciony przez statek.
W dokach zapanował chaos; ludzie usiłowali pomóc rozbitkom. Niektórzy nawet wskoczyli do wody, by ratować tonących, jednak większość śmiała się i wiwatowała, doskonale się bawiąc kosztem tamtych idiotów. A Calvin, choć nie wiwatował, również się śmiał.
Alvin pewnie jakoś ratowałby tych durniów, którzy nie potrafią pływać. Może rozpuściłby ich buty albo amunicję. Albo dałby im skrzela — wyłącznie po to, żeby się popisać.
Ale gdyby Calvin nawet zdołał szybko wymyślić coś takiego i gdyby potrafił dokonać takiej sztuki na odległość, wcale by nie próbował. Świat nie ucierpi na stracie paru głupców. Miasto Barcy tylko zyska na tym, że ci pijani kretyni nie będą się mogli rozmnażać.
Dziś na rzece roi się od głupców, pomyślał Calvin. Ci, którzy znajdują się na statkach, skończą tak samo jak tamte potopione błazny, kiedy Alvin z nimi skończy. Pewnie ocalą życie — w końcu chodzi o Alvina — ale z całą pewnością nie powrócą jako zwycięzcy.
Ekspedycja do Meksyku pewnie też się nie powiedzie, myślał wesoło Calvin. Ci aroganci uważają, że bez trudu zwyciężą Meksykanów, ponieważ są Biali. Ich także czeka klęska. A ponieważ ruszają na spotkanie z Meksykanami, a nie z Alvinem Stwórcą, wielu chłopców Steve’a Austina prawdopodobnie straci życie.
Ale nie Calvin. Będzie posłuszny planom tych głupców, dopóki mu się to przyda, a przynajmniej będzie go bawić, ale nigdy nie poświęci życia, by zrealizować cudze cele. On myśli tylko o własnych planach.
W przeciwieństwie do Alvina, któremu rozkazuje żona. Skoro o głupcach mowa…
9. Ekspedycje
Trochę to potrwało, ale w końcu znaleźli sukienki na Marię od Zmarłych i Rien, jej matkę, tak ładne, że nadały im wygląd właścicielek niewolników. Może były nieco znoszone, ale ostatecznie mogły ujść. Maria od Zmarłych i Rien wyglądały, jakby mogły posiadać niewolnicę La Tię i młodego silnego niewolnika Arthura Stuarta.
Na tych terenach czasami spotykano obcych. Jeszcze dziesięć lat temu jedyni Biali byli traperami albo zbiegami. Ale kiedy Czerwoni opuścili te tereny i przeszli na drugi brzeg Mizzippy, napłynęli osadnicy. Każdy, kto mieszkał tu choćby pięć lat, uważał się za zasiedziałego mieszkańca. Nikt nie zdziwi się na widok dwóch dam z nieznanej rodziny — na to liczyli.
Alvin nie chciał iść do domu na plantacji.
— Na nic wam się nie przyda to, co powiem. Jestem mężczyzną i Białym, nie możecie mnie naśladować. Będę was obserwować, na wypadek gdyby coś poszło nie tak, ale musicie sobie radzić same.
La Tia i Arthur Stuart zaczekali w pewnej odległości od ganku. Maria od Zmarłych i Rien podeszły, by klaskaniem w dłonie przywołać kogoś do drzwi. Wkrótce otworzył je stary czarnoskóry mężczyzna.
— Dobry wieczór — rzekł poważnie.
— Dobry wieczór — odpowiedziała Maria od Zmarłych. To ona miała rozmawiać, ponieważ mówiła z mniej charakterystycznym akcentem niż Rien. A także lepiej potrafiła udawać damę. — Moja matka i ja pragniemy porozmawiać z panem tego domu, jeśli to możliwe.
— Pan nie w domu — odparł stary. — Pani chora. Ale młody panicz jest.
— A zatem czy możesz go sprowadzić?
— Panie chcą wejść i spocząć? W domu cień.
— Nie, dziękujemy — odparła natychmiast Maria. Nie miała zamiaru tracić z oczu Arthura Stuarta i La Tii.
Wkrótce stary powrócił z niespełna czternastoletnim młodzieńcem. Towarzyszył mu biały mężczyzna w średnim wieku. Nie był to pan domu ani niewolnik, więc kto?
Maria zwróciła się do chłopca.
— Nazywam się Marie Moore — powiedziała. Uzgodnili, że po winna się przedstawiać angielskim nazwiskiem, przez co stworzy wrażenie, że jej ojciec poślubił Francuzkę. — Moja matka niechętnie mówi po angielsku.
— Parlez-vous francais, madame? — wyrwał się mężczyzna.
— Panie guwernerze, ona chce to powiedzieć mi — rzekł chłopiec.
— Mnie, paniczu — poprawił go guwerner.
— To nie lekcja, jeśli pan pozwoli. — A więc chłopiec udawał tak samo jak Maria. Odwrócił się z wyrazem irytacji, który szyb ko zamaskował godnością. — Czego sobie panie życzą? Jeśli chodzi o wodę lub jedzenie, kuchnia jest na tyłach domu.
Nie był to dobry znak. Traktował je jak żebraczki, a powinien w nich zobaczyć damy z tej samej klasy co on.
Na szczęście guwerner natychmiast dostrzegł jego gafę.
— Paniczu, nie można wysyłać dam do kuchni, jakby były służącymi lub żebraczkami. — A do Marii i Rien powiedział: — Proszę mu wybaczyć. Panicz Roy jeszcze nigdy nie przyjmował gości, więc…
— To nie damy — przerwał chłopiec. — Spójrz na ich sukienki.
Niewolnice ubierają się lepiej.
— Paniczu, jesteś nieuprzejmy.
— Panie guwernerze, zapomina pan, gdzie pańskie miejsce — odparł Roy. Znów spojrzał na Marię. — Nie wiem, czego chcecie, ale nie wspomożemy was, a na waszym miejscu byłbym bardzo ostrożny, bo podobno wczoraj w nocy przez Pontchartrain przeszła wielka banda zbiegłych niewolników. Naszych zamknęliśmy już dzisiaj, bo mogłoby przyjść im do głowy coś głupiego, ale wy nie zdołacie powstrzymać swojej parki.
Maria uśmiechnęła się i oznajmiła najbardziej dystyngowanym tonem:
— Więc na dworze jest niebezpiecznie, lecz młody panicz nie zaprosi do domu dwóch dam, ponieważ nie spodobały mu się ich sukienki. Twoja matka będzie zadowolona, kiedy damy z towarzystwa usłyszą, jak musiałyśmy odejść, gdyż młody panicz jest zbyt dumny. — Odwróciła się i zaczęła schodzić po schodach. — Chodź, mamo, to nie jest dobra rodzina.
— Paniczu! — syknął guwerner.
— Zawsze pan uważa, że nie mam racji, ale ja wiem, że to kłamczuchy! To mój talent.
Maria odwróciła się.
— Więc masz dar rozpoznawania kłamstw?
— Zawsze potrafię poznać — oznajmił Roy. — A ty i twoja matka jesteście kłamczuchami. Wiem, niegrzecznie tak mówić, ale ojciec zawsze mnie ze sobą zabiera, kiedy jedzie kupować konie czy niewolników, bo potrafię powiedzieć, kiedy ktoś kłamie, mówiąc: „Niżej zejść nie mogę” albo „Ten koń jest zdrowiuśki”.
— Jesteś dla ojca wielką pomocą.
— Tak — zgodził się chłopiec z dumą.
— Ale nie wszystkie kłamstwa są do siebie podobne. Moja matka i ja znalazłyśmy się w ciężkiej sytuacji, lecz nadal udaje my bogate damy, ponieważ w ten sposób ratujemy naszą dumę.