Выбрать главу

— Tak.

— Nie wierzysz, że znajdę jakieś rozwiązanie. Myślisz, że zginę.

— Wierzę, że możesz znaleźć rozwiązanie. Naprawdę. Ale boję się mimo to.

— Boisz się, że umrę.

— Boję się, że cię utracę.

— Czy to będzie aż takie straszne? Utracić mnie?

— O Boże — szepnął.

— Czy będziesz tęsknił za mną przez godzinę? — dopytywała się. — Przez dzień? Przez rok?

Czego od niego chciała? Zapewnienia, że kiedy odejdzie, nie zostanie zapomniana? Że ktoś będzie za nią tęsknił? Dlaczego w to wątpi? Czyżby go jeszcze nie poznała?

A może jest dostatecznie ludzka, by pragnąć potwierdzenia tego, o czym i tak już wie?

— Zawsze — odpowiedział.

Tym razem ona się roześmiała. Żartobliwie.

— Nie będziesz żył tak długo.

— Coś podobnego…

Kiedy tym razem umilkła, nie powróciła więcej i Miro pozostał sam na sam ze swymi myślami.

Valentine, Jakt i Plikt siedzieli razem na mostku i omawiali poznane fakty. Próbowali rozstrzygnąć, co mogą oznaczać, co może się wydarzyć. Doszli jedynie do wniosku, że chociaż nie można przewidzieć przyszłości, prawdopodobnie nie będzie nawet w przybliżeniu tak czarna, jak ich najgorsze obawy, ani tak pomyślna, jak najlepsze nadzieje. Czy nie tak zawsze toczy się świat?

— Tak — przyznała Plikt. — Z wyjątkiem wyjątków.

Typowe dla Plikt. Kiedy nie uczyła, mówiła niewiele, ale kiedy się już odezwała, jej wypowiedzi zawsze jakby zamykały rozmowę.

Teraz wstała i skierowała się do swej okrutnie niewygodnej kabiny. Jak zwykle, Valentine spróbowała ją przekonać, by wróciła na drugi statek.

— Yarsam i Ro nie chcą mnie w swoim pokoju — oświadczyła przekornym tonem Plikt.

— Wcale im nie przeszkadzasz.

— Valentine — wtrącił Jakt. — Plikt nie wróci tam, bo nie chce niczego przegapić.

— Aha.

— Dobranoc — rzuciła z uśmiechem Plikt.

Wkrótce po niej wyszedł Jakt. Na chwilę położył dłoń na ramieniu Valentine.

— Zaraz tam będę — powiedziała. Nie kłamała; zamierzała iść za nim prawie od razu. Pozostała jednak na mostku zadumana, próbując zrozumieć jakoś wszechświat, który wszystkie znane człowiekowi obce inteligencje niemal równocześnie narażał na zgubę. Królową kopca, pequeninos, a teraz Jane, jedyną w swoim rodzaju, może wręcz jedyną, jaka kiedykolwiek może zaistnieć. Prawdziwa obfitość świadomego życia, choć znana jedynie nielicznym. I wszystkie te gatunki, jeden po drugim, czekało unicestwienie.

Przynajmniej Ender zrozumie w końcu, że to naturalny bieg rzeczy. Że nie jest odpowiedzialny za zniszczenie robali przed trzema tysiącami lat w takim stopniu, jak zawsze uważał. Widocznie ksenocyd został wbudowany we wszechświat. Żadnej łaski, nawet dla najlepszych w grze.

Jak mogła wierzyć, że jest inaczej? Dlaczego istoty inteligentne mają być wolne od groźby zagłady, która wisi nad każdym gatunkiem, jaki kiedykolwiek istniał?

Od wyjścia Jakta minęła chyba godzina, gdy Valentine wreszcie wyłączyła terminal i wstała. Tknięta nagłą myślą, przystanęła jeszcze i powiedziała w powietrze:

— Jane? Jane?

Żadnej odpowiedzi.

I żadnej nie powinna oczekiwać. To Miro nosił w uchu klejnot. Miro i Ender. Ile osób potrafi Jane obserwować równocześnie? Może dwie stanowiły kres jej możliwości.

A może dwa tysiące. Albo dwa miliony. Cóż wiedziała Valentine o możliwościach istoty istniejącej jako widmo filotycznych sieci? Gdyby nawet Jane ją słyszała, Valentine nie miała prawa oczekiwać odpowiedzi na wezwanie.

Zatrzymała się w korytarzu, dokładnie pomiędzy drzwiami Mira i drzwiami do kabiny, którą dzieliła z Jaktem. Nie były dźwiękoszczelne. Słyszała ciche pochrapywanie Jakta w ich sypialni. Słyszała też inny głos. Oddech Mira. Chłopiec nie spał. Może płakał. Wychowała troje dzieci i potrafiła rozpoznać ten nierówny, ciężki oddech.

Nie jest moim dzieckiem. Nie powinnam się wtrącać.

Pchnęła drzwi. Otworzyły się bezszelestnie, ale snop światła padł na łóżko. Płacz ucichł i Miro spojrzał na nią opuchniętymi oczami.

— Czego chcesz? — spytał.

Weszła do środka i usiadła na podłodze przy jego koi. Zaledwie kilka centymetrów dzieliło ich twarze.

— Nigdy nad sobą nie płakałeś, prawda?

— Parę razy.

— Ale dzisiaj płakałeś nad nią.

— Nad sobą też.

Valentine pochyliła się, objęła go i ułożyła głowę na swym ramieniu.

— Nie — szepnął. Ale nie wyrywał się. Po chwili niezręcznie wyciągnął rękę i przytulił ją. Nie płakał już, ale pozwolił trzymać się tak przez minutę czy dwie. Może mu to pomogło. Valentine nie wiedziała.

W końcu odsunął się i przewrócił na plecy.

— Przykro mi — mruknął.

— Nie ma za co — odparła. Odpowiadała zawsze na to, co ludzie myśleli, nie co mówili.

— Nie mów Jaktowi — szepnął.

— Nie ma o czym mówić. Porozmawialiśmy sobie.

Wstała i wyszła, zamykając za sobą drzwi. To dobry chłopak. Podobało jej się, że przyznał, jak mu zależy na opinii Jakta. I czy to ważne, że jego dzisiejsze łzy miały w sobie cząstkę żalu nad sobą? Ona sama kilka takich w życiu uroniła. Żal, przypomniała sama sobie, jest prawie zawsze żalem po stracie rozpaczającego.

ROZDZIAŁ 5

FLOTA LUSITAŃSKA

Ender twierdzi, że kiedy przybędzie tu flota Gwiezdnego Kongresu, zechce zniszczyć ten świat. Ciekawe.

Nie lękacie się śmierci?

Nie zamierzamy zostawać tu do ich przybycia.

Qing-jao nie była już małą dziewczynką, której dłonie krwawiły w ukryciu. Kiedy wykazano, że jest bogosłyszącą, jej życie uległo całkowitej przemianie. Po dziesięciu latach zaakceptowała głos bogów i swoje miejsce w społeczeństwie. Nauczyła się przyjmować przywileje i honory jako dary przeznaczone w istocie dla bogów, nie dla siebie. Nie była zarozumiała — tego nauczył ją ojciec. Przeciwnie, była coraz bardziej pokorna, gdy bogowie i ludzie składali na jej barkach większe j i większe ciężary.

Swe obowiązki traktowała poważnie i znajdowała w nich radość. W ciągu dziesięciu lat zakończyła swe trudne, ale wspaniałe studia. Ciało kształtowała i doskonaliła w towarzystwie innych dzieci — przez biegi, pływanie, jazdę konną, walkę na miecze, walkę na kije, walkę na ręce. Jej pamięć, podobnie jak pamięć jej rówieśników, wypełniły obce słowa: w starku, powszechnie używanej mowie gwiazd, wpisywanej do komputerów; w starochińskim, gardłowo śpiewanym i rysowanym w pięknych ideogramach na ryżowym papierze lub piasku; i w nowochińskim, zwyczajnie wypowiadanym ustami i notowanym znakami normalnego alfabetu na zwykłym papierze albo na ziemi. Nikogo nie dziwiło — z wyjątkiem samej Qing-jao — że poznała te języki o wiele szybciej i dokładniej niż inne dzieci.

Niektórzy wykładowcy przychodzili tylko do niej. Tak poznawała nauki przyrodnicze i historię, matematykę i muzykę. Co tydzień wracała do ojca i spędzała z nim pół dnia. Pokazywała mu, czego się nauczyła, i czekała na ocenę. Pochwała z jego ust sprawiała, że Qing-jao tańczyła z radości przez całą drogę powrotną; w wyniku najlżejszej przygany przez całe godziny śledziła słoje drewna w klasie. Dopiero wtedy czuła się znowu godna, by wrócić do lekcji.

Część nauki odbywała się w samotności. Rozumiała, jak silny był ojciec: potrafił na długi czas sprzeciwić się poleceniom bogów. Wiedziała, że gdy bogowie żądają rytuału oczyszczenia, pragnienie… potrzeba posłuszeństwa jest tak ogromna, że nie można im odmówić. A jednak ojciec to potrafił — przynajmniej tak długo, że nigdy nie dokonywał rytuału publicznie. Qing-jao pragnęła takiej siły; zaczęła więc uczyć się dyscypliny opóźniania. Kiedy bogowie dawali poznać jej porażającą niegodność, kiedy oczy same zaczynały szukać w deskach podłogi linii słojów albo dłonie zdawały się nieznośnie brudne, czekała. Próbowała koncentrować się na tym, w czym uczestniczyła, i odsuwać rytuał jak najdłużej.