Jej twarz nie była stara, ale nie była też twarzą Quandy. Średni wiek, grubsze rysy, zmarszczki pod oczami… Ile miała lat? Pięćdziesiąt prawie. Czego chce od niego ta pięćdziesięcioletnia kobieta?
— Nawet cię nie znam — oznajmił. Po czym chwiejnie dotarł do drzwi i wyszedł w blask poranka.
Jakiś czas później usiadł w cieniu drzewa. Który to z nich, Człowiek czy Korzeniak? Miro spróbował sobie przypomnieć — przecież odjechał stąd ledwie kilka tygodni temu. Wtedy jednak Człowiek był jeszcze tylko pędem, a teraz oba drzewa wydawały się równe. Nie był pewien, czy Człowiek został zabity wyżej czy niżej od Korzeniaka. Zresztą nieważne — Miro nic nie miał drzewom do powiedzenia. One jemu też nie.
Poza tym Miro nie nauczył się mowy drzew. Nie wiedzieli nawet, że to tłuczenie kijami o pień naprawdę jest mową, dopóki dla Mira nie było już za późno. Ender mógł się nauczyć, Quanda też, i pewnie jeszcze z pół tuzina ludzi, jednak Miro nigdy tego nie dokona, ponieważ ręce Mira w żaden sposób nie mogły chwycić kijów ani wybijać rytmu. Jeszcze jeden system mowy, który dla niego stał się zupełnie bezużyteczny.
— Que dia chato, meu filho.
Oto głos, który nigdy się nie zmieni. I ton również pozostał niezmienny: Cóż za parszywy dzień, synu. Pobożny i drwiący równocześnie — i kpiący z samego siebie.
— Cześć, Quim.
— Ojcze Estevao, obawiam się. — Quim nosił pełne kapłańskie regalia, stułę i wszystko. Teraz poprawił je i usiadł na wydeptanej trawie przed Mirem.
— Dobrze wyglądasz w tej roli — stwierdził Miro.
Quim dojrzał. Jako dziecko był uszczypliwy i nabożny. Życie w prawdziwym świecie zamiast teologicznych teorii dodało mu zmarszczek i bruzd. Jednak w rezultacie powstało oblicze, które miało w sobie współczucie. I siłę.
— Przykro mi, że zrobiłem taką scenę w czasie mszy.
— Zrobiłeś? — zdziwił się Quim. — Nie było mnie tam. A właściwie byłem na mszy, tylko nie w katedrze.
— Komunia dla ramenów?
— Dla dzieci bożych. Kościół miał już słownik, którym może określać obcych. Nie musieliśmy czekać na Demostenesa.
— Nie masz się czym chwalić, Quim. Nie ty wymyśliłeś te terminy.
— Nie kłóćmy się.
— I nie wtrącajmy się w medytacje innych.
— Szlachetne pragnienie. Tyle że wybrałeś sobie dla odpoczynku cień mojego przyjaciela, z którym muszę przeprowadzić rozmowę. Pomyślałem, że grzeczniej będzie odezwać się do ciebie, zanim zacznę okładać Korzeniaka kijami.
— To jest Korzeniak?
— Przywitaj się. Wiem, że nie mógł się doczekać twojego powrotu.
— Nie znałem go.
— Ale on wie o tobie wszystko. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, Miro, jakim bohaterem jesteś wśród pequeninos. Wiedzą, co dla nich zrobiłeś i ile cię to kosztowało.
— A czy wiedzą, ile to w końcu będzie kosztowało nas wszystkich?
— W końcu wszyscy staniemy na sądzie bożym. Jeśli cała planeta dusz trafi tam jednocześnie, to jedynym zmartwieniem jest, by nie odszedł nikt bez chrztu.
— Więc cię to nie obchodzi?
— Obchodzi mnie, oczywiście. Powiedzmy, że potrafię spojrzeć z dystansu, z którego życie i śmierć nie są sprawami tak ważnymi jak to, jaki rodzaj życia i jaki rodzaj śmierci został nam dany.
— Naprawdę wierzysz w to wszystko — stwierdził Miro.
— Zależy, co rozumiesz pod określeniem „to wszystko” — odparł Quim. — Ale tak, wierzę.
— Rozumiem. Boga żywego, zmartwychwstanie Chrystusa, cuda, wizje, chrzest, przemienienie…
— Tak.
— Cuda. Uzdrowienia.
— Tak.
— Jak przy kaplicy dziadka i babci.
— Odnotowano tam wiele uzdrowień.
— Czy wierzysz w nie?
— Miro, sam nie wiem. Niektóre z nich mogły być tylko histerią. Niektóre mogły być efektem placebo. Niektóre rzekome uzdrowienia wynikały może ze spontanicznych remisji czy naturalnego cofnięcia choroby.
— Ale część była prawdziwa.
— Mogła być.
— Wierzysz, że cuda są możliwe.
— Wierzę.
— Ale nie sądzisz, żeby jakiś naprawdę się zdarzył.
— Miro, ja wierzę, że cuda się zdarzają. Nie wiem tylko, czy ludzie prawidłowo postrzegają, które wydarzenia są cudami, a które nimi nie są. Nie ma wątpliwości, że wiele rzekomych cudów wcale nie było cudownych. Prawdopodobnie istniały też cuda, których, gdy nastąpiły, nikt nie rozpoznał.
— A co ze mną, Quim?
— Co z tobą?
— Dlaczego ze mną nie zdarzy się cud?
Quim pochylił głowę i szarpnął krótką trawę przed sobą. Jeszcze jako dziecko miał taki zwyczaj, gdy chciał uniknąć odpowiedzi na trudne pytanie. W taki sposób reagował, gdy ich domniemany ojciec, Marcao, wpadał w pijacką furię.
— Czemu, Quim? Czy cuda są tylko dla innych?
— Elementem cudu jest to, że nikt dokładnie nie wie, dlaczego następuje.
— Ależ z ciebie łasica, Quim. Quim zaczerwienił się.
— Chcesz wiedzieć, dlaczego nie spotkało cię cudowne uzdrowienie? Ponieważ brak ci wiary, Miro.
— A co z tym człowiekiem, który powiedział: „Tak, Panie, wierzę. Wybacz mi moją niewiarę”.
— Czy jesteś tym człowiekiem? Czy chociaż prosiłeś o uzdrowienie?
— Teraz proszę — szepnął Miro. I łzy, nieproszone, stanęły mu w oczach. — Boże — szepnął. — Tak mi wstyd.
— Czego? — zapytał Quim. — Że prosisz Boga o pomoc? Że płaczesz przed swoim bratem? Twoich grzechów? Twego zwątpienia?
Miro pokręcił głową. Sam nie wiedział. Te pytania były zbyt trudne. I nagle uświadomił sobie, że zna odpowiedź. Wyciągnął przed siebie ręce.
— Tego ciała — oświadczył.
Quim chwycił go za ramiona, pociągnął do siebie, zsuwając dłonie wzdłuż rąk Mira, aż trzymał go za nadgarstki.
— On powiedział: oto jest ciało moje, które wam daję. Tak jak ty oddałeś swoje ciało pequeninos. Dla naszych braci.
— Tak, Quim. Ale on dostał ciało z powrotem, prawda?
— On także umarł.
— Czy tak zostanę uzdrowiony? Mam znaleźć sposób, by umrzeć?
— Nie bądź durniem — mruknął Quim. — Chrystus nie zabił się sam. To była zdrada Judasza. Miro wybuchnął gniewem.
— Wszyscy ci ludzie uleczeni z przeziębienia, którym cudownie minęły migreny… Chcesz mi wmówić, że zasłużyli od Boga na więcej niż ja?
— To nie musi się opierać na tym, na co zasługujesz. Może na tym, co jest ci potrzebne.
Miro rzucił się do przodu, pochwycił wpół sparaliżowanymi palcami sutannę Quima.
— Potrzebuję swojego ciała!
— Może — stwierdził Quim.
— Co to znaczy „może”, ty zarozumiały ośle?
— To znaczy — odparł łagodnie Quim — że chociaż z pewnością chcesz odzyskać swe ciało, być może Bóg w swej wielkiej mądrości wie, że abyś stał się najlepszym człowiekiem, jakim stać się możesz, powinieneś pewien okres czasu przeżyć jako kaleka.
— Ile czasu? — zapytał Miro.
— Z pewnością nie więcej niż resztę życia.
Miro parsknął z niesmakiem i wypuścił sutannę Quima.
— Może mniej — dodał Quim. — Mam taką nadzieję.
— Nadzieję… — powtórzył wzgardliwie Miro.
— To jedna z wielkich cnót, obok wiary i miłości. Powinieneś ją wypróbować.
— Widziałem Quandę.
— Od twojego powrotu starała się z tobą porozmawiać.
— Jest stara i tłusta. Ma stado dzieciaków, przeżyła trzydzieści lat, a przez cały ten czas jakiś facet orał ją na obie strony. Wolałbym raczej odwiedzić jej grób!