— Nie istnieje sposób ukrycia transmisji ansibla — stwierdziła Qing-jao. — Ktoś musiałby być na miejscu w momencie odbioru, odłączyć normalne programy zapisu i… w każdym razie to niemożliwe. Spiskowiec musiałby siedzieć przy każdym ansiblu przez cały czas, i pracować tak szybko, że…
— Albo mają program, który robi to automatycznie.
— Wiedzielibyśmy o takim programie. Zajmowałby pamięć, korzystał z czasu procesorów.
— Gdyby ktoś potrafił stworzyć program do przechwytywania nadawanych ansiblem wiadomości, czy nie potrafiłby go ukryć, żeby nie wykazywał blokowania pamięci i nie rejestrował wykorzystania procesora?
Qing-jao spojrzała gniewnie.
— Gdzie się nauczyłaś tak dużo o komputerach? I nadal nie wiesz, że takie rzeczy są niemożliwe?
Wang-mu pochyliła głowę i dotknęła czołem podłogi. Wiedziała, że kiedy poniży się w ten sposób, Qing-jao zawstydzi się swego gniewu i znowu będą mogły rozmawiać.
— Nie — rzekła Qing-jao. — Nie miałam prawa gniewać się na ciebie. Przepraszam. Wstań, Wang-mu. Pytaj nadal. To dobre pytania. Z pewnością to możliwe, jeśli potrafisz o tym pomyśleć. Bo jeśli ty potrafisz pomyśleć, ktoś inny może to zrealizować. Ale powiem ci, dlaczego uważam to za niemożliwe: jak ktoś mógłby zainstalować tak mistrzowsko napisany program? Musiałby się znaleźć we wszystkich komputerach ansibli, na wszystkich planetach. W tysiącach maszyn. A kiedy jedna z nich ulega awarii i następna przejmuje operacje, program musiałby niemal natychmiast przerzucać się do nowego komputera. A przecież nie może przebywać w pamięci stałej: zostałby wykryty. Musiałby przemieszczać się przez cały czas, robić uniki, schodzić z drogi innym programom, zajmować i zwalniać pamięć. Program zdolny do tego byłby… inteligentny, musiałby chcieć się ukrywać, ciągle szukać nowych sposobów… inaczej już byśmy go wykryli, a tak się nie stało. Nie ma takiego programu. Jak ktoś mógłby go stworzyć? Jak mógłby go wprowadzić? I jeszcze jedno, Wang-mu. Ta Valentine Wiggin, która pisze wszystkie teksty Demostenesa, ukrywa się od tysięcy lat. Gdyby istniał taki program, musiałby działać przez cały ten czas. Nie mogli go stworzyć wrogowie Kongresu, ponieważ nie istniał Gwiezdny Kongres, kiedy Valentine Wiggin zaczęła ukrywać swoją tożsamość. Widziałaś, jak stare są pliki, w których znalazłyśmy jej imię? Nie istniały żadne widoczne związki między nią a Demostenesem, nawet w tych najwcześniejszych raportach, jeszcze z… z Ziemi. Przed kosmolotami. Przed…
Qing-jao umilkła, ale Wang-mu już zrozumiała, dostrzegła do czego zmierza rozumowanie.
— Zatem jeżeli w komputerach ansibli działa tajny program — stwierdziła Wang-mu — musiał tam być przez cały czas. Od samego początku.
— Niemożliwe — szepnęła Qing-jao.
Ale ponieważ wszystko inne także było niemożliwe, Wang-mu wiedziała, że Qing-jao podoba się ta teoria. Gdyż wprawdzie była nieprawdopodobna, ale przynajmniej do pomyślenia, wyobrażalna… więc mogła też być prawdziwa. I to ja na nią wpadłam, myślała Wang-mu. Co prawda nie jestem bogosłyszącą, ale jestem inteligentna. Rozumiem. Wszyscy traktują mnie jak głupie dziecko, nawet Qing-jao, chociaż wie przecież, jak szybko się uczę, i że przychodzą mi do głowy myśli, które nie przychodzą innym… Nawet ona mną pogardza. Ale nie jestem głupsza niż inni. Nie jestem głupsza od ciebie, pani, chociaż tego nie zauważasz, chociaż będziesz przekonana, że sama to wszystko wymyśliłaś. Owszem, przyznasz, że pomogłam, ale tylko tak: Wang-mu powiedziała coś, co podsunęło mi pewien pomysł, a potem uświadomiłam sobie coś ważnego. Nigdy tak: to Wang-mu zrozumiała coś i wytłumaczyła mi, aż w końcu i ja zrozumiałam. Zawsze tak, jakbym była głupim psem, który akurat szczeknął, zaskomlał, kłapnął zębami albo podskoczył, zupełnie przypadkiem, i tak się złożyło, że skierował twoje myśli w stronę prawdy. Nie jestem psem. Rozumiem. Zadawałam ci te pytania, bo już wtedy uświadamiałam sobie konsekwencje. I pojmuję nawet więcej, niż dotąd powiedziałaś… ale muszę ci to wyjaśnić pytając, udając, że nie rozumiem, gdyż to ty jesteś bogosłyszącą. A zwykła służąca nie może podsuwać rozwiązań komuś, kto słyszy głosy bogów.
— Pani, kierujący tym programem dysponują ogromną potęgą, a przecież nigdy o nich nie słyszeliśmy. Nigdy jej nie użyli, aż do teraz.
— Użyli — odparła Qing-jao. — Aby ukryć prawdziwą tożsamość Demostenesa. Ta Valentine Wiggin jest bardzo bogata, ale jej majątek też jest ukryty i nikt nie ma pojęcia, że wszystkie te bogactwa są elementami jednej fortuny.
— Tak potężny program działał we wszystkich komputerach ansibli, zanim jeszcze zaczęły się loty do gwiazd. A jedyne, co zrobił, to ukrywał fortunę tej kobiety?
— Masz rację — przyznała Qing-jao. — To zupełnie bez sensu. Dlaczego, dysponując taką mocą, ktoś nie wykorzystał jej, by objąć władzę? A może wykorzystał? To nastąpiło przed utworzeniem Gwiezdnego Kongresu, więc może oni… Ale w takim razie, dlaczego teraz sprzeciwiają się Kongresowi?
— A może… — zawahała się Wang-mu. — Może im nie zależy na władzy?
— Komu nie zależy?
— Tym, którzy sterują programem.
— To po co stwarzaliby taki program? Wang-mu, zupełnie nie myślisz.
Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie myślę.
— To znaczy myślisz, ale jednego nie bierzesz pod uwagę. Nikt nie stworzyłby tak potężnego programu, jeśli nie pragnąłby takiej władzy. No wiesz… pomyśl tylko, co on potrafi… przechwytywać wszystkie przekazy floty tak, jakby nie zostały nadane. Transmitować pisma Demostenesa na wszystkie planety, a jednocześnie ukryć, że w ogóle były przesłane. Oni mogą zrobić wszystko, mogą zmienić każdą transmisję, mogą wzbudzić chaos, wmówić ludziom… wmówić, że trwa wojna, wydać im rozkaz, żeby zrobili cokolwiek… i jak ktoś miałby wykryć, że to nieprawda? Gdyby naprawdę mieli taką władzę, użyliby jej. Na pewno!
— Chyba że ten program nie chce, żeby go tak wykorzystywać. Qing-jao wybuchnęła śmiechem.
— Wang-mu, przecież to była twoja pierwsza lekcja o komputerach. Prości ludzie mogą wierzyć, że komputery same o czymś decydują, ale ty i ja wiemy, że to tylko słudzy, że robią to, co im polecimy, że nigdy nie pragną działać samodzielnie.
Niewiele brakowało, by Wang-mu straciła panowanie, niemal wpadła w furię. Niczego nie pragną… Czy myślisz, że w tym są podobne do służących? Myślisz, że robimy to, co nam ktoś poleci i nigdy nie chcemy działać samodzielnie? Skoro bogowie nie zmuszają nas, żebyśmy jeździli nosem po podłodze i szorowali ręce do krwi, to już nie mamy innych pragnień?
Jeżeli służący i komputery są podobni do siebie, to dlatego, że komputery mają swoje pragnienia, nie dlatego, że służący ich nie mają. Ponieważ my chcemy. Tęsknimy. Pożądamy. Nie próbujemy tylko zrealizować tych pragnień. Gdybyśmy spróbowali, wtedy wy, bogosłyszący, odesłalibyście nas i znaleźli sobie innych, bardziej posłusznych.
— Dlaczego się gniewasz? — zapytała Qing-jao.
Przerażona, że twarz zdradziła jej uczucia, Wang-mu skłoniła głowę.
— Wybacz mi.
— Naturalnie, że ci wybaczam. Ale chcę też zrozumieć. Rozgniewałaś się, ponieważ śmiałam się z ciebie? Przepraszam. Nie powinnam.
Uczysz się ze mną dopiero kilka miesięcy; oczywiście, że czasem coś zapominasz i wracasz do dawnych przesądów. Nie należy tego wyśmiewać. Proszę, wybacz mi to.
— O pani, nie do mnie należy wybaczanie. To ty musisz mi wybaczyć.
— Nie. Źle postąpiłam. Bogowie ukazali mi niegodziwość tego śmiechu.