Выбрать главу

— Nie — odparł mistrz Hań. — Zajmę się wszystkim, co jest konieczne. Nawet własnoręcznie.

— Ty, panie? — zdziwiła się Wang-mu. — Chciałam się sama podjąć tej pracy, ponieważ bardzo się obawiałam, że nakazując im to poniżysz innych służących.

— Nigdy nie prosiłbym nikogo o rzecz tak niską i upodlającą, że sam odmówiłbym jej wykonania.

— W takim razie zrobimy to wspólnie. Ale nie zapominaj, panie, że pomożesz Jane czytając wszystkie raporty, gdy ja mogę wykonywać tylko prace fizyczne. Nie nalegaj, by robić to, czym ja mogę się zająć. Zamiast tego poświęć swój czas na to, co tylko ty potrafisz.

Jane przerwała im, zanim Hań Fei-tzu zdążył odpowiedzieć.

— Chcę, Wang-mu, żebyś także czytała raporty.

— Ja? Przecież nie mam żadnego wykształcenia.

— Mimo wszystko.

— Nawet ich nie zrozumiem.

— Ja ci pomogę — obiecał mistrz Hań.

— Nic z tego nie wyjdzie. Nie jestem Qing-jao. Ona by to potrafiła. To nie dla mnie.

— Obserwowałam ciebie i Qing-jao podczas całego procesu, który doprowadził do mojego wykrycia — oświadczyła Jane. — Wiele kluczowych idei pochodziło od ciebie, nie od Qing-jao.

— Ode mnie? Nawet nie próbowałam…

— Nie próbowałaś. Patrzyłaś. Dokonywałaś skojarzeń. Stawiałaś pytania.

— To były głupie pytania — stwierdziła Wang-mu. Jednak w głębi serca ucieszyła się: ktoś zauważył!

— Pytania, jakich by nie zadał żaden ekspert — odparła Jane. — Jednak te właśnie pytania prowadziły Qing-jao do najważniejszych koncepcyjnych przełomów. Może nie jesteś bogosłyszącą, Wang-mu, ale posiadasz własne talenty.

— Będę czytać i odpowiadać — obiecała Wang-mu. — Ale również zbierać próbki tkanek. Wszystkie próbki, żeby mistrz Hań nie musiał rozmawiać ze swymi bogosłyszącymi gośćmi. Żeby nie musiał słuchać, jak wychwalają go za straszny czyn, którego nie popełnił.

Hań Fei-tzu nadal się sprzeciwiał.

— Nie chcę nawet myśleć, że ty…

— Bądź rozsądny, Hań Fei-tzu — przerwała mu Jane. — Wang-mu jako służąca jest niewidzialna. Ty, jako pan tego domu, będziesz równie subtelny jak tygrys na placu zabaw. Cokolwiek czynisz, zostaje zauważone. Niech Wang-mu zajmie się tym, co sama zrobi najlepiej.

Mądre słowa, pomyślała Wang-mu. Dlaczego więc każą mi oceniać pracę uczonych, skoro każdy powinien robić to, co umie najlepiej? Milczała jednak. Jane poleciła im zacząć od własnych tkanek. Potem Wang-mu zebrała próbki od pozostałych domowników. Większość znajdowała na grzebieniach i w brudnej odzieży. Po tygodniu miała już próbki kilkunastu bogosłyszących gości, również pobrane z odzieży. W efekcie nikt nie musiał zbierać fekaliów. Ale była na to przygotowana.

Qing-jao spotykała ją, oczywiście, ale nie odzywała się. Wang-rnu cierpiała widząc, jak lodowato traktuje ją dawna pani. Przecież kiedyś były przyjaciółkami i Wang-mu nadal ją kochała… A przynajmniej kochała tę młodą kobietę, którą Qing-jao była przed tym pamiętnym dniem. Nic jednak nie mogła powiedzieć ani zrobić, by odnowić dawną przyjaźń. Poszła inną drogą.

Wang-mu przechowywała próbki starannie opakowane i oznaczone. Nie oddała ich jednak technikowi. Znalazła prostszy sposób. Ubrana w starą szatę Qing-jao, by wyglądać jak bogosłyszącą studentka, nie jak dziewczyna służebna, udała się do najbliższej uczelni. Powiedziała, że zajmuje się pewnym problemem, jednak nie może zdradzić szczegółów. Poprosiła, żeby zbadali dostarczone próbki. Zgodnie z jej przypuszczeniem, nie śmieli wypytywać bogosłyszącej, nawet zupełnie obcej. Przeprowadzili skaning molekularny, i Wang-mu miała tylko nadzieję, że Jane dotrzymała obietnicy: przejęła sterowanie komputerem i wykonała wszystkie potrzebne Eli analizy.

Wracając do domu, wyrzuciła zebrane próbki i spaliła wyniki badań. Jane dostała to, o co prosiła. Nie warto ryzykować, że Qing-jao — a może ktoś ze służby, opłacany przez Kongres — wykryje, że Hań Fei-tzu zajmuje się eksperymentami biologicznymi. Nie obawiała się, by ktoś rozpoznał ją, Si Wang-mu, jako młodą bogosłyszącą dziewczynę, która odwiedziła uniwersytet. Niemożliwe. Ktoś, kto szuka bogosłyszącej, nawet nie spojrzy na służącą.

— A więc ty straciłeś swoją kobietę, a ja swoją — odezwał się Miro.

Ender westchnął. Mira ogarniała czasem ochota na rozmowę. A że zawsze tuż pod powierzchnią unosiła się gorycz, był zwykle bardzo bezpośredni i bardziej niż trochę nieuprzejmy. Ender nie mógł się gniewać na tę gadatliwość — właściwie nikt prócz niego i Valentine nie potrafił słuchać powolnej mowy Mira, nie zdradzając przy tym zniecierpliwienia. Chłopiec tak wiele czasu spędzał sam na sam ze swymi myślami, że okrucieństwem byłoby odmawiać rozmowy tylko dlatego, że jest pozbawiony taktu.

Ender nie lubił, gdy ktoś mu przypominał, że Novinha go porzuciła. Starał się o tym nie myśleć, zajęty innymi sprawami — głównie ratowaniem Jane i trochę pozostałymi problemami. Lecz po słowach Mira wróciło to bolesne, puste, przerażające uczucie. Nie ma jej. Nie wystarczy się odezwać, żeby odpowiedziała. Nie wystarczy sięgnąć, by dotknąć jej dłoni. I, najgorsze ze wszystkiego: może to już nigdy nie wróci.

— Chyba tak — przyznał Ender.

— Pewnie wolisz ich nie porównywać — stwierdził Miro. — W końcu przez trzydzieści lat była twoją żoną, a Quanda moją dziewczyną najwyżej pięć. Ale tylko jeśli zaczniesz liczyć od dojrzałości. Od wczesnego dzieciństwa była moją najbliższą przyjaciółką… może z wyjątkiem Eli. Dlatego, jeśli się dobrze zastanowić, byłem z Quandą większą część życia, a ty z mamą tylko połowę swojego.

— Dziękuję. Już czuję się lepiej.

— Nie denerwuj się na mnie.

— To ty mnie nie denerwuj. Miro roześmiał się. Za głośno.

— W złym humorze, Andrew? — zachichotał. — Trochę nieswój?

Tego już było za wiele. Ender zakręcił się na krześle i odwrócił od terminala. Studiował uproszczony model sieci ansibli, próbując zrozumieć, gdzie w tym splątanym labiryncie może się ukrywać dusza Jane. Teraz patrzył na Mira nieruchomo, aż ten umilkł.

— Czy ja ci to robiłem? — spytał Ender. Miro był raczej gniewny niż speszony.

— Może tego potrzebowałem — odparł. — Pomyślałeś o tym? Byliście tacy dyskretni, wszyscy. Pozwólmy Mirowi zachować godność. Niech duma nad sobą, aż zwariuje. Po prostu nie mówmy o tym, co go spotkało. Czy nie przyszło wam do głowy, że potrzebuję kogoś, kto by się ze mną pośmiał?

— A nie przyszło ci do głowy, że ja tego nie potrzebuję?

Miro zaśmiał się znowu, ale z pewnym opóźnieniem, łagodniej.

— Trafiony — pochwalił. — Traktowałeś mnie tak, jak sam chciałbyś być traktowany, a teraz ja cię traktuję tak, jak chciałbym, żeby mnie traktowano. Podajemy sobie nawzajem własne leki.

— Twoja matka i ja wciąż jesteśmy małżeństwem — przypomniał Ender.

— Coś ci powiem. Wysłuchaj mądrości mojego dwudziestoletniego, mniej więcej, życia. Będzie ci łatwiej, jeśli zaczniesz się godzić z tym, że ona nigdy nie wróci. Już na zawsze jest poza twoim zasięgiem.

— Quanda jest poza zasięgiem. Novinha nie.

— Jest z Dziećmi Umysłu Chrystusa. To przecież zakon, Andrew.

— Niezupełnie. To obrządek zakonny, przyjmujący wyłącznie pary małżeńskie. Nie może do nich należeć beze mnie.

— No właśnie. Odzyskasz ją, gdy tylko przyłączysz się do Filhos. Wyobrażam sobie, jakim będziesz Dom Cristao.

Ender nie mógł powstrzymać się od śmiechu.