Выбрать главу

Przez dłuższą chwilę stał ze wzrokiem wbitym w ziemię. W jego twarzy nie drgnął żaden nerw, może prócz kącika ust, ale kiedy w końcu podniósł głowę, miał odmienione oczy. Płynne złoto jego tęczówek zamarzło na kamień.

– Bello – odezwał się, cyzelując każde słowo z precyzją robota – nie chcę cię brać ze sobą.

Powtórzyłam sobie to zdanie kilkakrotnie w myślach, bo za pierwszym razem nie dotarło do mnie, co Edward stara mi się przekazać. Przyglądał się, jak stopniowo zyskuję pewność.

– Nie… chcesz… mnie? – Ten fragment najtrudniej było mi przełknąć. Czy naprawdę można było ustawić te trzy słowa w tej kolejności?

– Nie – potwierdził bezlitośnie.

Wpatrywałam się w niego osłupiała. Jego oczy były jak topazy – twarde, przejrzyste, nieskończone topazowe pokłady. Czułam, że mogłabym wejrzeć w nie na kilka kilometrów w głąb, ale i tak nie znalazłabym w tych niezmierzonych czeluściach dowodu na to, że Edward kłamie.

– Hm. To zmienia postać rzeczy.

Zaskoczył mnie spokojny ton własnego głosu. Byt to raczej efekt oszołomienia niż hartu ducha. Edward mnie nie chce? Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Rozumiałam, co powiedział, i nie rozumiałam zarazem.

Spojrzał w bok.

– Oczywiście zawsze będę cię kochał… w pewien sposób. Ale tamtego feralnego wieczoru uzmysłowiłem sobie, że czas na zmianę dekoracji. Widzisz, zmęczyło mnie już udawanie kogoś, kim nie jestem. Bo ja nie jestem przedstawicielem twojej rasy.

Zerknął na mnie. Tak, ta twarz nie należała do człowieka.

– Przepraszam za to, że nie wpadłem na to prędzej.

– Przestań – wykrztusiłam. Świadomość tego, co się dzieje, rozlała się po moich żyłach niczym jad, paraliżując mi struny Stosowe. – Nie rób tego. Może być tak, jak dawniej.

Z jego miny wyczytałam, że już za późno na protesty. Klamka opadła.

– Nie jesteś kimś dla mnie odpowiednim, Bello.

Przekręcając swoją własną wypowiedź sprzed kilku minut, wytrącił mi z ręki kolejny argument. Wiedziałam aż za dobrze, że nie sięgam mu do pięt.

Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknęłam. Edward mnie nie popędzał. Po prostu stał i milczał, jak posąg.

– Skoro tak uważasz – skapitulowałam.

– Tak właśnie uważam.

Straciłam kontakt z własnym ciałem. Od szyi w dół byłam jak sparaliżowana.

– Chciałbym cię prosić o wyświadczenie mi przysługi, jeśli to nie za wiele.

Ciekawe, co dostrzegł w mojej twarzy, bo w odpowiedzi na ułamek sekundy zmienił wyraz swojej – opanował się jednak, nim domyśliłam się, co poczuł. Znów miałam przed sobą nieludzką istotę w porcelanowej masce.

– Zgodzę się na wszystko – zadeklarowałam nieco głośniejszym szeptem.

Nagle złoto w oczach Edwarda zaczęło topnieć, stając się na powrót płynne i gorące. Mógł mnie teraz zmusić do złożenia przysięgi samą siłą swojego spojrzenia.

– Pod żadnym pozorem nie postępuj pochopnie – rozkazał mi z uczuciem. – Żadnych głupich wyskoków! Wiesz, co mam na myśli?

Kiwnęłam głową.

Edward wrócił do swojej poprzedniej postaci.

– Proszę cię o to przez wzgląd na Charliego. Bardzo cię potrzebuje. Uważaj na siebie choćby tylko dla niego.

– Obiecuję.

Chyba przyjął z ulgą to, że się nie stawiam.

– Przyrzeknę ci coś w zamian – oświadczył. – Przyrzekam, Bello, że dziś widzisz mnie po raz ostatni. Nie wrócę już do Forks.

Nie będę więcej cię na nic narażał. Możesz żyć dalej, nie obawiając się, że niespodziewanie się pojawię. Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.

Musiały zacząć mi drżeć kolana, których nadal nie czułam, bo otaczające nas drzewa zadygotały. W uszach zaszumiała mi krew. Głos Edwarda zdawał się dobiegać z coraz większej odległości. Edward uśmiechnął się delikatnie.

– Nie martw się. Jesteś człowiekiem. Wasza pamięć jest jak sita. Czas leczy wszelkie wasze rany.

– A co z twoimi wspomnieniami? – spytałam. Zabrzmiało to tak, jakbym miała coś w gardle, jakbym się dławiła.

– Cóż… – zawahał się na moment. – Niczego nie zapomnę. Ale nam… nam łatwo skupić uwagę na czymś zupełnie innym.

Znów się uśmiechnął. Był to pogodny uśmiech, który nie sięgał jego oczu.

Cofnął się o krok.

– To już chyba wszystko. Nie będziemy cię więcej niepokoić.

Nie będziemy… Zauważyłam, że użył liczby mnogiej, dziwiąc się jednocześnie, że mój mózg kojarzy jeszcze jakieś fakty.

Miałam, zatem nie zobaczyć już nigdy nie tylko Edwarda, ale Alice. – Alice wyjechała na dobre…

Chyba nie powiedziałam tego na głos, ale Edward i tak wiedział. Pokiwał wolno głową.

– Tak. Wszyscy już wyjechali. Tylko ja zostałem się pożegnać.

– Alice wyjechała na dobre… – powtórzyłam tępo.

– Chciała się z tobą spotkać, ale przekonałem ją, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli odetniemy się od ciebie za jednym zamachem.

Pomyślałam, że zaraz zemdleję. Przed oczami stanęła mi scena z pobytu w szpitalu. Pokazując mi zdjęcia rentgenowskie mojej nogi lekarz skomentował: „Tak zwane złamanie proste, jakby przeciąć kość siekierą. To dobrze. Takie złamania zrastają się szybciej i bez implikacji”.

Próbowałam oddychać w normalnym tempie. Musiałam się skupić, musiałam wpaść na to, jak wyrwać się z tego koszmaru.

– Żegnaj, Bello – powiedział Edward łagodnie.

– Zaczekaj! – wykrztusiłam, wyciągając ku niemu ręce.

Podszedł bliżej, ale tylko po to, żeby chwycić mnie za nadgarstki i przycisnąć moje dłonie do tułowia. Nachyliwszy się nade mną, musnął wargami moje czoło. Odruchowo przymknęłam powieki.

– Uważaj na siebie – szepnął. Od jego skóry bił chłód.

Znikąd zerwał się lekki wiatr. Natychmiast otworzyłam oczy, ale Edwarda już nie było – drżały jeszcze tylko liście drzew, które minął w biegu.

Choć było oczywiste, że nie jestem w stanie go dogonić, na drżących nogach ruszyłam za nim w głąb lasu. Nie zostawił za sobą żadnych śladów, a liście znieruchomiały po kilku sekundach, ja jednak uparcie szłam przed siebie. Nie myślałam o niczym innym, prócz tego, że muszę go odnaleźć. Nie mogłam się zatrzymać – przyznałabym wtedy, że to koniec.

Koniec miłości. Koniec mojego życia.

Przedzierając się przez gęste poszycie, straciłam poczucie czasu. Może minęło kilka godzin, a może kilka minut. Czy prze – szłabym metr, czy kilometr, las i tak wszędzie wyglądałby jednakowo. Zaczęłam się bać, że chodzę w kółko i to kółko o bardzo niewielkiej średnicy, ale mimo to nie przerywałam marszu. Często traciłam równowagę, a po zapadnięciu zmroku kilka razy się przewróciłam.

W końcu potknęłam się o coś (było zbyt ciemno, by ustalić, o co, upadłam na ziemię i już się nie podniosłam. Przekulałam się na bok, żeby ułatwić sobie oddychanie, i zwinęłam się w kłębek na wilgotnych paprociach.

Dopiero leżąc, zdałam sobie sprawę, że minęło więcej czasu, niż przypuszczałam. Nie pamiętałam, jak dawno temu zaszło słońce. Czy nocą w lesie zawsze panowały takie egipskie ciemności? Przez chmury, igły i liście powinna była przecież przebijać się choć odrobina księżycowego światła.

Jeśli księżyc był, a najwyraźniej znikł wraz z Edwardem. Akurat dziś przypadało widać zaćmienie – nów.

Nów. Szło nowe. Zadrżałam, choć nie było mi zimno.

Długo leżałam w ciemnościach, aż usłyszałam wołanie. To mnie ktoś wołał. Otaczające mnie mokre rośliny tłumiły dźwięki, ale nie miałam wątpliwości, że wśród drzew niesie się echem moje imię – Nie rozpoznawałam tylko głosu wołającego. Czy miałam dać mu znać, gdzie jestem? Byłam tak otępiała, że zanim uświadomiłam sobie, że powinnam odpowiedzieć, wołanie ucichło.