Выбрать главу

– Co ty pleciesz? Kiedy ty mnie niby narażałeś na niebezpieczeństwo? – Znowu się zdenerwowałam. – Ustaliliśmy chyba, że za każdym razem, gdy przytrafia mi się coś złego, wina leży po mojej stronie, prawda? Boże, jak możesz brać ją na siebie?

Nie mogłam się pogodzić z myślą, że Edward mógłby kiedykolwiek przestać istnieć, nawet już po mojej śmierci.

– A co ty byś zrobiła na moim miejscu? – zapytał.

– Ja to nie ty.

Zaśmiał się. Nie widział różnicy.

– Co bym zrobiła, gdyby tobie się coś stało? – Przeszedł mnie zimny dreszcz. – Chciałbyś, żebym popełniła samobójstwo?

Na ułamek sekundy na cudownej twarzy Edwarda pojawił się grymas bólu.

– Ha. Rozumiem, o co ci chodzi – wyznał – przynajmniej do pewnego stopnia. Ale co ja bez ciebie pocznę?

– Żyj tak jak dawniej. Jakoś sobie radziłeś, zanim pojawiłam się w twoim życiu i postawiłam je na głowie.

Westchnął.

– Gdyby było to takie proste…

– To jest proste. Nie jestem nikim wyjątkowym.

Miał już zaprzeczyć, ale się powstrzymał.

– Czyste teoretyzowanie – przypomniał.

Nagle usiadł prosto i zsunął mnie ze swoich kolan.

– Charlie? – domyśliłam się.

Tylko się uśmiechnął. Po chwili moich uszu dobiegi odgłos zbliżającego się samochodu. Auto zaparkowało na podjeździe. Wzięłam Edwarda za rękę – tyle tata był w stanie wytrzymać.

Charlie wszedł do pokoju. W rękach trzymał płaskie pudło z pizzą.

– Cześć, dzieciaki. – Uśmiechnął się do mnie. – Pomyślałem sobie, że będzie miło, jeśli odpoczniesz we własne urodziny od gotowania i zmywania. Głodna?

– Jasne. Dzięki, tato.

Charlie zdążył się już przyzwyczaić, że mój chłopak praktycznie nic przy nas nie je. I nie tylko przy nas, ale o tym już nie wiedział. Zasiedliśmy do obiadu w dwójkę, Edward tylko się przyglądał.

– Czy ma pan coś przeciwko, żeby Bella przyszła dziś wieczorem do nas do domu? – spytał, kiedy skończyliśmy posiłek.

Spojrzałam na Charliego z nadzieją. Może był zdania, że urodziny świętuje się w rodzinnym gronie? Nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo do tej pory spędzałam z nim jedynie letnie wakacje. Przeniosłam się do Forks na stałe niespełna rok wcześniej, wkrótce po tym, jak Renee, moja mama, wyszła ponownie za mąż.

– Nie, skąd. – Moje nadzieje prysły jak bańka mydlana. – To się nawet dobrze składa, bo Seattle Mariners grają dzisiaj z Boston Red Sox – wyjaśnił. – I tak nie nadawałbym się na towarzysza solenizantki. – Sięgnął po aparat fotograficzny, który kupił mi na prośbę Renee (musiałam czymś w końcu wypełnić ten piękny album od niej), i rzuci! go w moją stronę. – Łap!

Powinien był wiedzieć, że takim jak ja nie podaje się w ten sposób cennych przedmiotów – nigdy nie było u mnie za dobrze z koordynacją. Aparat musnął koniuszki moich palców i zgrabnym lukiem podążył w kierunku podłogi. Edward schwycił go w ostatniej chwili.

– Niezły refleks – pochwalił go Charlie. – Jeśli Cullenowie szykują coś na twoją cześć, Bello, powinnaś zrobić trochę zdjęć dla mamy. Znasz ją. Teraz, skoro masz już, czym, będziesz musiała szykować dla niej fotoreportaż z każdego swojego wyjścia.

– Dopilnuję, żeby obfotografowała dziś wieczorem wszystkie atrakcje – przyrzekł Edward, podając mi aparat.

Zaraz zrobiłam mu zdjęcie na próbę. Pstryknęło.

Działa.

– No to fajnie. Ach, przy okazji, pozdrówcie ode mnie Alice. Dawno już do nas nie zaglądała – dodał Charlie z wyrzutem.

– Trzy dni, tato – przypomniałam mu.

Charlie miał hopla na punkcie Alice. Przywiązał się do niej wiosną. Kiedy wypuszczono mnie ze szpitala, a Renee wróciła do Phila na Florydę, wpadała codziennie pomagać mi w łazience i przy ubieraniu. Był jej wdzięczny, że wyręczała go przy tych krępujących dla niego czynnościach.

– Pozdrowię ją, nie martw się.

– Bawcie się dobrze.

Zabrzmiało to jak pożegnanie. Najwyraźniej chciał się pozbyć nas jak najszybciej. Wstał od stołu i niby to od niechcenia zaczął powoli przemieszczać się ku drzwiom saloniku, gdzie czekały na niego kanapa i telewizor.

Edward uśmiechnął się triumfalnie i wziął moją rękę, żeby wyprowadzić mnie z kuchni.

Na dworze przy furgonetce znów otworzył przede mną drzwiczki od strony pasażera, ale tym razem nie zaprotestowałam. Wciąż miałam trudności z wypatrzeniem po zmroku zarośniętej bocznej drogi prowadzącej do jego domu w głębi lasu.

Wkrótce minęliśmy północną granicę miasteczka. Edward, przyzwyczajony do prędkości rozwijanych przez swoje volvo, niecierpliwie dociska! pedał gazu, próbując przekroczyć osiemdziesiątkę. Wystawiony na próbę silnik mojej staruszki rzęził jeszcze głośniej niż zwykle.

– Na miłość boską, zwolnij.

– Gdybyś tylko się zgodziła, sprawiłbym ci śliczne sportowe audi. Cichutkie, o dużej mocy…

– Mojemu autu nic nie brakuje. A propos sprawiania mi drogich, bezsensownych prezentów, mam nadzieję, że nic mi nie kupiłeś na urodziny?

– Nie wydałem na ciebie ani centa.

– Twoje szczęście.

– Wyświadczysz mi przysługę?

– Zależy, jaką – Edward westchnął, a potem spoważniał.

– Bello, ostatnie przyjęcie urodzinowe wyprawialiśmy w 1935 roku, dla Emmetta. Okaż nam trochę serca i przestań się dąsać. Oni tam już nie mogą się doczekać.

Zawsze, gdy wspominał o czymś takim jak robienie czegoś w roku 1935, czułam się trochę dziwnie.

– Niech ci będzie. Obiecuję, że będę grzeczna.

– Chyba powinienem cię o czymś uprzedzić…

– Tak?

– Mówiąc „oni”, mam na myśli wszystkich członków mojej rodziny.

– Wszystkich? – wykrztusiłam. – Emmett i Rosalie przyjechali aż z Afryki?

W Forks wierzono, że starsi Cullenowie wyjechali na studia do Dartmouth, ale ja znałam prawdę.

Emmettowi bardzo na tym zależało.

– A Rosalie?

– Wiem, wiem, ale o nic się nie martw. Dopilnujemy, żeby nie robiła scen.

Zamilkłam. Nic się nie martw – jasne. W odróżnieniu od Alice, druga przyszywana siostra Edwarda, olśniewająca blondynka o imieniu Rosalie, nie przepadała za moją osobą. Nie przepadała to mało powiedziane! Z jej punktu widzenia byłam natrętnym intruzem wydzierającym jej najbliższym głęboko skrywane sekrety.

Podejrzewałam, że to z mojego powodu Emmett i Rosalie wyjechali, i chociaż cieszyłam się w głębi duszy, że nie muszę widywać darzącej mnie nienawiścią dziewczyny, było mi okropnie głupio, że wprowadzam w rodzinnym domu Edwarda napiętą atmosferę. Poza tym tęskniłam za misiowatym osiłkiem Emmettem. Pod wieloma względami był dokładnie taki jak idealny starszy brat, którego nigdy nie było mi dane mieć – tyle, że brat z moich dziecięcych snów nie polował gołymi rękami na niedźwiedzie.

Edward postanowił skierować rozmowę na inne tory.

Skoro nie pozwalasz mi kupić sobie audi, to może powiesz, co innego chciałabyś dostać na urodziny?

– Wiesz, o czym marzę – wyszeptałam.

Na czole mojego towarzysza pojawiło się kilka głębokich pionowych zmarszczek. Pluł sobie zapewne w brodę, że bezmyślnie znów poruszył drażliwy temat.

Poświęciliśmy mu wcześniej aż za dużo czasu.

– Starczy już, Bello. Proszę.

– Jest jeszcze Alice. Kto wie, co dla mnie szykuje…

Edward warknął złowrogo, aż po plecach przeszły mi ciarki.

– To nie są twoje ostatnie urodziny. Koniec, kropka – oświadczył stanowczo.

– To nie fair!

Odniosłam wrażenie, że słyszę, jak mój chłopak zaciska zęby.

Podjeżdżaliśmy już pod dom Cullenów. W każdym oknie na parterze i na pierwszym piętrze świeciło się światło, a wzdłuż skraju daszku werandy wisiał rządek papierowych japońskich lampionów. Bijąca od budynku łuna oświetlała rosnące wokół cedry. Na każdym stopniu szerokich schodów prowadzących do drzwi frontowych stały po obu stronach pękate kryształowe wazony pełne różowych róż.