– Myślisz, że ktoś ukrył w oprawie stary manuskrypt?
– Oczywiście, że nie. Introligatorzy używali jako wyściółki makulatury, różnych szpargałów. Spodziewałabym się raczej ówczesnych brudnopisów albo starych ulotek niż antykwarycznego manuskryptu.
– Dlaczego więc włożyli go pod oprawę? Przecież taki stary manuskrypt musi być cenny sam w sobie, prawda?
– Niekoniecznie. Nikt się wtedy nie przejmował starymi papierzyskami, tak
było jeszcze przez długi czas. Rękopisy wykorzystywano w drukarniach, przerabiano na pulpę, używano ich jako podpałki albo wykładano nimi blachy do pieczenia ciasta. Tylko garstka antykwariuszy miała świadomość, że przechowywanie takich artefaktów z przeszłości jest ważne, lecz większość ludzi uważała ich za stukniętych. To dlatego praktycznie jedynymi manuskryptami, jakie przetrwały z dawnych czasów, są zapisy prawne albo dokumenty finansowe. Teksty literackie nie miały żadnej wartości.
– Więc teraz może być wartościowy. To znaczy ten dokument.
– Nie wiem. Zależy, co to jest. I oczywiście, kto to pisał. Podniosła rękopis do światła.
– Ach, już wiem. To kopia drukarska. Są tu poprawki naniesione ołowianym sztyftem. Pewnie powstała z tego książka, prawdopodobnie wydrukowana później przez tego, kto współpracował z Johnem Walthoe przy edycji dzieł Churchilla. Zdjęła przyciski z pierwszego tomu, otworzyła go i przyjrzała się znakowi drukarni. Peter Deane. Możemy już chyba zmienić ręczniki.
– Nie jesteś ciekawa, co to za rękopis? – zapytał, kiedy to zrobili. – A jeśli reszta wyściółki to ta sama, kompletna książka? I jeśli autor jest kimś sławnym, jak na przykład Donne, Milton czy Defoe? Taki rękopis byłby wart fortunę, nie sądzisz?
– To najpewniej rozważania jakiegoś duchownego. Komentarze do Pisma.
– Tego nie wiemy. Dlaczego nie zdejmiesz innych okładek i nie sprawdzisz?
– Bo to tylko dodatkowa robota. Musiałabym je potem założyć z powrotem. A nie mam zbyt wiele czasu.
– Wręcz przeciwnie – zaprotestował. – Książki schną. No chodź, potraktuj to jako przysługę dla mnie. Ja tobie jedną wyświadczyłem.
Rzuciła mu znaczące spojrzenie, dając do zrozumienia, że dostrzega manipulację.
– Jeśli cię to uszczęśliwi… Sięgnęła po szpatułkę.
Godzinę później Crosetti z przyjemnością oglądał coś, co wyglądało jak pranie rozwieszone na sznurach przeciągniętych między kolumnami podtrzymującymi strop loftu. Były to mokre kartki, które służyły jako wyściółka w sześciu foliałach, po cztery z każdej strony okładki, czyli razem czterdzieści osiem kartek.
Odkrycie manuskryptu, który przez ponad dwa i pół wieku nie widział światła dziennego, nie niepokoiło go jednak tak jak to, co w jego głębokim przekonaniu było współudziałem w oszustwie.
Był lekko zszokowany tym, jak bezczelnie nakłonił ją do zdjęcia okładek, żeby wydobyć ten rękopis, i teraz bardzo pragnął, by te papiery okazały się cenne pod względem literackim albo historycznym. Z wielką niecierpliwością czekał, aż kartki wyschną na tyle, żeby mógł je wziąć do ręki.
Tymczasem należało co godzinę zmieniać ręczniki. Kiedy po kilku próbach Rolly przekonała się, że Crosetti radzi sobie całkiem dobrze, z wyraźną ulgą pozwoliła mu to robić bez nadzoru. Najważniejsze było to, żeby nie przyśpieszać procesu, wsuwając między kartki zbyt wielu ręczników, i nie wkładać ich gęściej niż co dziesięć stron. Gdyby nie przestrzegali tych zasad, wyjaśniła mu, książka by spęczniała i puściłoby szycie. Około szóstej Crosetti oznajmił, że jest głodny, i dowiedział się, że jedyne, na co może tu liczyć, to makaron i paczkowane dania na wynos o różnych terminach przydatności do spożycia. Zrozumiał teraz, dlaczego Carolyn tak często chodzi na lunch z Glaserem. Wybiegł z domu i przemierzywszy odważnie kilka zakazanych ulic Red Hook, wrócił z dwiema butelkami czerwonego mondavi i dużą pizzą.
– Kupiłeś wino – zauważyła, kiedy położył torbę na stole. – Ja nigdy go nie kupuję.
– Ale pijasz je?
– O tak! To bardzo miłe z twojej strony. Dziękuję. – Znów wilczy uśmieszek, numer dwa.
Ponieważ zainteresowanie Crosettiego książkami jako fizycznymi obiektami było równie nikłe jak jej zainteresowanie najnowszymi filmami, głównym tematem rozmowy przy stole stał się ich pracodawca. Rolly, odpowiednio naciskana, chętnie udzielała informacji, zwłaszcza że wino zaczynało działać. Z przyjemnością patrzył, jak je. Robiła to zachłannie, jakby ktoś miał jej zabrać talerz sprzed nosa; wymiatała wszystko do ostatniego okruszka i oblizywała palce. Z jej opowieści wynikało, że Glaser, zanim wszedł do branży, był kolekcjonerem dość typowa kolej rzeczy. Jego rodzina dorobiła się majątku w ciągu dwóch pokoleń, zakładając sieć
domów towarowych; dorastał w środowisku bogatego mieszczaństwa na Manhattanie. Glaserowie mieli ambicje intelektualne – loża w operze, bywanie na koncertach, podróże po modnych regionach Europy i tak dalej; w ich wielkim apartamencie w pobliżu Central Parku mieściła się całkiem spora biblioteka. Z biegiem czasu należące do rodziny centra handlowe zostały wchłonięte przez większe firmy, pieniądze niefortunnie zainwestowane, a spuścizna podzielona między zbyt licznych krewnych. Pod koniec lat siedemdziesiątych Sidney Glaser przekształcił swoje hobby w źródło utrzymania.
Zdaniem Rolly nie był wielkim biznesmenem. Kiedy Crosetti zaoponował, mówiąc, że antykwariat jest interesem z perspektywami i dysponuje niejednym prawdziwym rarytasem, powiedziała:
– W tym problem. Sidney to nie jest ktoś, kto może sobie pozwolić na kupno McKenneya i Halla za sto pięćdziesiąt tysięcy. Takie rzeczy są dla Baumanna, Sotheby's albo innych grubych ryb, a Glaser nie jest grubą rybą. Dobrze się ubiera i ma odpowiednią prezencję, ale brak mu środków. I oka. Ktoś taki jak on powinien wiedzieć, jak kupować książki warte tysiąc dolarów za dwieście, a nie te warte sto tysięcy dolarów za osiemdziesiąt dziewięć i pół tysiąca. Do tego chcą mu podnieść czynsz, który już pochłania prawie połowę przeciętnego miesięcznego dochodu, tego na papierze, bo wątpię, czy od lat miał w ogóle jakiś zysk. To typowe w branży księgarskiej. Bogaty kolekcjoner rozumuje tak: „Kupuję masę książek, dlaczego nie miałbym płacić za swoje hobby z zysku?”
– A to niedobrze?
– Nie zawsze. Tak jak powiedziałam: trzeba znać swoją pozycję i próbować ją podnosić. Człowiek nie może oczekiwać, że zacznie sprzedawać na poziomie cen, jakimi operował, gdy był bogatym kolekcjonerem, chyba że chce topić w biznesie własne pieniądze. A wtedy to żaden interes. Raczej kosztowne hobby, w dodatku snobistyczne. Skoro już o tym mowa: drobny antykwariusz w East Side, ze sklepem wyłożonym boazerią przecież to kompletny anachronizm. Nie może płacić takiego czynszu i konkurować jednocześnie z tymi, którzy sprzedają w sieci, czy z wielkimi domami aukcyjnymi. Glaser tonie. Ten pożar to było najlepsze, co mu się mogło przydarzyć. Naciągnie towarzystwo ubezpieczeniowe, zgłaszając ogólne straty, i sprzeda wybrane egzemplarze za niezłe pieniądze. Da mu to pewien kapitał, ale nie starczy go na długo…
– Myślisz, że to on podłożył ogień?
– Nie, jest księgarzem i miłośnikiem książek. Nigdy by ich świadomie nie zniszczył. Sam widziałeś, że płakał nad tym Churchillem. Ale skoro już pożar wybuchł, nie pogardzi okazją, żeby wyciągnąć, ile się da.
– Zupełnie tak jak ty.
Spojrzała na niego, mrużąc oczy.
– Owszem. Ale ja jestem przynajmniej usprawiedliwiona, bo nie mieszkam w osiemnastopokojowym apartamencie przy Park Avenue. Potrzebuję pieniędzy. Dolała sobie wina i pociągnęła łyk. – A jak z tobą, Crosetti? Jeśli te kartki, które suszysz, okażą się rękopisem przedmowy Johna Locke'a do Churchilla, to co zrobisz? Zaniesiesz je Glaserowi i powiesz: „Ach, niech pan spojrzy, co znalazłem, panie G., może pan to sprzedać Widenerowi za dziesięć patoli. Czy mógłby pan mnie pogłaskać po główce?”