Выбрать главу

– A więc gdzie spędzają ten miły wieczór? – zapytałem głosem, który z trudem rozpoznawałem. Gardło miałem ściśnięte, serce waliło mi jak młotem, w oczach pociemniało. Słyszałem zgrzytanie własnych zębów. Gdybym się nie bał, że przestrzelą mi łokieć, z miejsca rozwaliłbym mu łeb.

– Są w mieszkaniu mojego przyjaciela na East Side. Jest z nimi Miriam.

Oczywiście. To dlatego tak bystre miejskie dziecko jak Imogen wsiadło w Zurychu bez oporu do nieznanego sobie samochodu: w środku nie siedział nikt obcy, tylko ukochana cioteczka Miri.

– W takim razie chciałbym się z nimi zobaczyć oznajmiłem.

– Oczywiście. Weźmiesz z domu manuskrypt, pojedziemy na East Side, zobaczysz się z dziećmi, wszystko będzie okay.

– A jeśli tego nie zrobię, to co? Skończą się najpiękniejsze dni w ich życiu? Zaczniecie je ciąć po kawałku?

Westchnął teatralnie i powiedział coś w języku, którego nie znam, po hebrajsku, jak przypuszczam. Gangsterzy parsknęli śmiechem.

– Nie bądź głupi – zwrócił się do mnie. – Nie zamierzam nikogo skrzywdzić. Ale oddasz mi ten rękopis i dobrze o tym wiesz, więc po co te pieprzone komedie?

– A co ze Szwanowem? On uważa, że manuskrypt należy do niego.

Znów ten lekceważący gest.

– Szwanow to palant. Drobny lichwiarz z pieprzoną manią wielkości. Misza, jedźmy – rzucił podniesionym głosem do kierowcy.

Samochód ruszył gładko z miejsca.

– Dokąd się wybieramy? – zapytałem.

– Do ciebie, po rękopis. A co myślałeś?

– Nie – odparłem zdecydowanie.

– Nie? Jak to „nie”?

– Po prostu nie. Dlaczego miałbym ci go dawać? I jak, do cholery, wplątałeś się w całą tę aferę?

Przewrócił oczami i splótłszy ręce na brzuchu, opadł na miękkie oparcie. Jego czarne oczy (moje!) patrzyły na mnie z rozbawieniem pomieszanym z pogardą; pamiętałem to spojrzenie z dzieciństwa.

– Twój problem, Jake, polega na tym, że masz moją gębę i móżdżek matki. To nie jest dobre połączenie.

– Pierdol się!

– No właśnie, siedzisz w samochodzie z trzema facetami, dla których wycisnąć ci kciukami oczy to tyle, co podłubać w nosie, i pozwalasz sobie na taki język? W stosunku do mnie? Jesteś moim synem, więc nie wpadnę w szał, tylko wyjaśnię ci sytuację. Okay, mieszkam w Tel Awiwie, jestem właściwie na emeryturze, ale jeszcze prowadzę pewne interesy, jest sporo spraw, do których mogę się włączyć, i mam mnóstwo znajomości. Otóż ten Szwanow był trzy, cztery miesiące temu w Izraelu. Przechwalał się i wspomniał coś o bezcennym, epokowym znalezisku, ale nie chciał powiedzieć, co to takiego. Można było przypuszczać, że chodzi o złoto albo o jakieś dzieło sztuki, bo rozmawiał o tym z ludźmi, którzy zajmują się takimi rzeczami. Zaciekawił mnie, więc kiedy spotkałem się z Miriam, zapytałem ją, co też kombinuje jej kumpel Osip, a wtedy opowiedziała mi o nim, o profesorze Bulstrodzie i o manuskrypcie Szekspira. Oczywiście w tym czasie Bulstrode już nie żył, a dlaczego, nigdy nie doszedłem…

– Szwanow sądził, że Bulstrode przywiózł rękopis z Anglii i że chce go wystawić na sprzedaż.

– No właśnie, w tym cały szkopuł, Szwanow jest w gorącej wodzie kąpany, nie przemyśli sprawy, tylko idzie i zabija faceta, który jest najlepszym źródłem informacji. Miriam powiedziała mi, że jesteś w to zamieszany, masz papiery, w których są wskazówki, gdzie znajduje się rękopis, więc pogadałem z paroma ludźmi i założyliśmy mały syndykat, zaczęliśmy obserwować ciebie i Szwanowa, żeby się zorientować, czy możemy na tym położyć łapę. A wtedy okazało się, że ty i ten makaroniarz, jak mu tam…

– Crosetti.

– No właśnie że wy dwaj jesteście na najlepszej drodze do znalezienia tego rękopisu, więc zaczęliśmy was śledzić…

– A więc to twoi podwładni, nie Szwanowa, napadli mnie przed moim domem i wtargnęli do mieszkania Crosettiego, w związku z czym musiałem zabić dwóch ludzi?

Wzruszył ramionami.

– Zorganizował to ktoś związany z syndykatem i muszę powiedzieć, że jak się człowiek zadaje z byle kim, to dostaje byle co. To pieprzone miasto jest pełne ruskich partaczy, którzy nie odróżniają dupy od dziury w ziemi. Moi chłopcy to całkiem inna klasa, mówię to na wypadek, gdyby coś ci strzeliło do głowy.

– Ale wcześniej nasłałeś kogoś, kto udawał siostrzenicę Bulstrode'a, i ta kobieta ukradła rękopis, który przyniósł mi profesor.

– Nie wiem, kurwa, o czym mówisz.

Przyjrzałem mu się uważnie: nie ma lepszego łgarza od Izzy'ego, ale wyraz zaskoczenia na jego twarzy wydawał się autentyczny.

– Mniejsza z tym – powiedziałem. – I to ludzie z twojego gangu jeździli za nami po Europie?

– Nie stoję na czele żadnego gangu, Jake. „Izzy Buchalter”, nie pamiętasz? Nie mam nic wspólnego z bandyckimi numerami, nigdy nie miałem i nie będę miał.

– A więc kim są ci spece od wyłupiania oczu, którzy siedzą w tym samochodzie?

– Pracują dla ludzi, których nazwisk nie musisz znać. Dla ludzi w Izraelu i w Europie – mówiłem ci, że to syndykat. – Szwanow zaproponował prosty układ. Jeśli zdobędzie ten manuskrypt, upewnimy się co do jego autentyczności Szwanow ma faceta, który może to zbadać i zgodnie z umową odkupimy go od niego. Zażądał dziesięciu milionów, rzecz jest warta jakieś sto, może sto pięćdziesiąt, zresztą kto wie?

– Ale teraz próbujecie to przechwycić bez Szwanowa, co?

– Oho, zapaliła się lampka. Oczywiście, że próbujemy, jeśli da się to przeprowadzić. Dziesięć milionów to dziesięć milionów; czemu mamy je dawać temu frajerowi?

– A więc dlaczego wysłali ciebie? Myślałem, że jesteś ponad to i że nie parasz się takimi rzeczami.

– Jeśli w grę wchodzi coś, co może być warte sto pięćdziesiąt milionów, to chcą, żeby się tym zajął ktoś uczciwy.

– Ty, uczciwy?

Znów teatralne westchnienie, jego specjalność.

– Tak, ja. Powiedz mi, doradco, czy kiedyś przyszło ci, kurwa, do głowy, jak to się stało, że jeszcze żyję? Powiem ci dlaczego. Bo siedzę w tym biznesie prawie sześćdziesiąt lat i obracam miliardami dolarów, prawie wszystko w nieodno-towanej nigdzie gotówce, i ani razu nie skubnąłem nawet centa. Jeśli „Izzy Buchalter” mówi, że kasa się zgadza, to kasa się zgadza. Jeśli mówi, że nie, chłopaki dostają wycisk. Tak to wygląda w biznesie pełnym drani, którzy gotowi są poderżnąć ci gardło za parę butów. Więc nie patrz na mnie z góry!

– Ach, przepraszam najmocniej, masz nienaganną opinię u mętów. Porzuciłeś rodzinę, ty bydlaku.

– Och, a ty nie? Wiesz, na czym polega różnica? Ty zrobiłeś to dlatego, że nie mogłeś przestać się uganiać za dupami, a ja żeby nie odsiadywać dwudziestu lat w Sing-Singu. Byłbyś zadowolony, gdybym wylądował w pierdlu? Jak, do cholery, mógłbym was utrzymywać?

– Nie utrzymywałeś nas.

– Nie? Czy byłeś kiedyś głodny, nie miałeś dachu nad głową, ciepłego łóżka, brakowało ci zabawek, nie miałeś się w co ubrać? Myślisz, że to matka utrzymywała was troje ze swojej pensji, machając ścierką w szpitalu?

– Nie machała ścierką. Była administratorką.

– Gówno prawda. Ledwie mogła przeczytać „Daily News”. I ty, kurwa, myślisz, że dałaby sobie radę z dokumentacją medyczną? Posłuchaj, wysyłałem wam wszystkim trojgu listy z pieniędzmi na każde urodziny, na każde święta Bożego Narodzenia i zawsze wracały z adnotacją „adresat nieznany”, wypisaną jej charakterem. I bez pieniędzy. Otwierała je nad parą, wyjmowała forsę i odsyłała listy. Pieprz się, Izzy!

– Nie wierzę ci – powiedziałem, czując, jak żołądek mi się skręca i żółć podchodzi do gardła.