– No tak, ale właśnie o tym mówiłem…
– Nie, nie chodziło mi o intrygę filmową. O plan, o sztuczkę, o manipulację, tak aby czarne charaktery dopięły swego.
– Na czym to polega? Pytam o tę intrygę.
– Nie powiem ci – odparł Mishkin. – Ujawnię to, kiedy wszyscy tu przyjadą.
– Jake, to strasznie ograny numer. Czy potem nastąpi odkupienie przez przemoc?
– Nie przeczę, że mam taką nadzieję. Martwi cię to?
– Bynajmniej. Postać grana przez Johna Cusacka musi uciec i zdobyć dziewczynę. Tobie może się to nie udać. – Crosetti ziewnął potężnie i dodał: Cholera, człowieku, to fascynujące, ale padam ze zmęczenia. Za parę godzin zrobi się widno, a ja muszę się trochę przespać. Ty też wyglądasz na wykończonego.
– Nic mi nie będzie – zapewnił Mishkin. – Na górze jest mnóstwo sypialni, łóżka pościelone, sterty ciepłych kołder, czuj się jak u siebie w domu.
Wybrał sypialnię z widokiem na jezioro, zrzucił buty, wślizgnął się pod kołdrę i zasnął natychmiast; obudził go ryk silnika wielkiej motorówki. Zwlókł się z łóżka, przetarł oczy i podszedł do okna. Na jeziorze ktoś usiłował nieudolnie przybić do przystani długą łodzią motorową Bayliner. Miała rozpięty brezentowy dach i podniesione plastikowe osłony na szybach, ale Crosetti wyobraził sobie, że mimo wszystko musi być zimno na takiej łodzi jak ta, przeznaczonej do letnich rejsów. Śnieg przestał padać, niebo było jasnoperłowe, wschodni wiatr smagał powierzchnię wody, wzbijając grzywacze. Niewprawny pilot próbował podejść do przystani od zachodniej strony, więc wiatr znosił łódź, a wysoki kadłub działał jak żagiel; pechowy żeglarz nie pozwalał łodzi zareagować na manewry steru, dodawał gazu, waląc dziobem o pomost i odbijając się co chwila. Należało się po prostu wycofać i podpłynąć od drugiej strony, gdzie wiatr bez problemu osadziłby łódź miękko na gumowych ochraniaczach pomostu. Tak rozumował Crosetti, który w dzieciństwie spędzał każde lato nad zatoką Sheepshead, z rodzicami, siostrami i niektórymi kuzynami, tłocząc się na niebezpiecznie ciasnej wynajętej łodzi.
W końcu z kabiny wyszedł jakiś mężczyzna w skórzanej samochodowej kurtce i miejskich mokasynach. Próbował wkroczyć na pomost, ślizgając się na mokrych deskach z włókna szklanego, i rozłożył się jak długi, gdy łódź uderzyła o przystań po raz szósty. Crosetti pomyślał, że to błazeństwo potrwa jeszcze jakiś czas, poszedł więc do łazienki, włożył buty, zadzwonił z komórki i zszedł do kuchni. Mishkin już tam był i pił kawę.
– Zjawili się – oznajmił Crosetti, nalewając sobie kawy. – Przyrządziłeś tarty?
– Tak, rozpieściła mnie córka, kiedy była mała. Poczęstuj się.
– Dziękuję – powiedział Crosetti, wkładając dwie grzanki do tostera. – Udało im się przycumować?
Okno było po niewłaściwej stronie, ale przysunąwszy się blisko, można było dojrzeć kraniec pomostu. Mishkin zerknął zza kretonowej zasłonki i odparł:
– Prawie. Zabezpieczyli dziób i teraz próbują manewrować rufą.
– Chyba są lepszymi gangsterami niż żeglarzami.
– Święte słowa. W Nowym Jorku nasłali na mnie paru kiepskich gangsterów, choć nie byli to ludzie Szwanowa. Jestem pewien, że w tym przypadku zmobilizował swój najlepszy zespół. No i co, wciąż uważasz, że to film?
– Nie, ale skoro już pytasz, to powiem ci, że zaczynam się bać.
– Mógłbyś prysnąć. Nikt się tu ciebie nie spodziewa.
– Ale jest tu Rolly.
– To prawda. Jakaś ostatnia rada scenarzysty?
– Cokolwiek zaplanujesz, będzie w tym jakiś błąd.
– Bo…?
– Po pierwsze, wszystkiego nie przewidzisz; po drugie, w ostatnich sześciu minutach potrzebny jest nagły zwrot akcji, bo inaczej spadnie napięcie.
– Przynajmniej nie będziemy mieli walki na pięści w opuszczonej fabryce. Chodźmy przywitać naszych gości.
Mishkin wyszedł z kuchni, a Crosetti zbliżył się do okna. Usłyszał, jak silnik gaśnie, i zobaczył, że łódź została już przycumowana i że pojawiają się ludzie: wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który wcześniej zszedł na pokład, facet średniego wzrostu we flauszowym płaszczu i futrzanej czapce (szef), potem gość o
posturze obrońcy piłkarskiego, też w czarnej skórze, który prowadził dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, za nimi kobieta w białej kurtce z kapturem naciągniętym na głowę, za nią mężczyzna w trenczu i tweedowej czapce, z dolną połową twarzy owiniętą wełnianym pasiastym szalem, a na końcu jeszcze jeden typ w skórze sięgającej pół łydki.
Crosetti wszedł do dużego pokoju.
Mishkin dokładał do ognia, który właśnie rozniecił, płomień buchnął i w powietrzu rozszedł się żywiczny zapach. Feralna koperta leżała wciąż na stole, ale laptopa nie było.
Frontowe drzwi otworzyły się z impetem i dwóch gangsterów wtargnęło do środka – wysoki i ten w długim płaszczu, który miał bladą i zdeformowaną twarz jak ciastowaty upiór z Pogromców duchów. Za nim wszedł mężczyzna, w którym Crosetti domyślił się słynnego Szwanowa. Powiedział coś po rosyjsku do swoich ludzi i ci natychmiast chwycili Mishkina, przewrócili go na ziemię i zaczęli kopać. Tymczasem do domu wkroczyła reszta towarzystwa z łodzi, popychana przez pokładowego. Crosetti zarejestrował mnóstwo szczegółów jednocześnie. Po pierwsze, Mishkin nie stawiał oporu, choć w Londynie Crosetti widział, jak cisnął wielkim facetem niczym krążkiem frisbee. Po drugie, dzieci. Imogen, wściekła, pośpieszyła ojcu z pomocą i udałoby się jej, gdyby pokładowy w porę jej nie złapał. Z Niko działo się coś niedobrego, głowę miał spuszczoną i nienaturalnie przekrzywioną, ręce kreśliły w powietrzu jakieś bezsensowne wzory. Zdawało się, że nuci coś czy też mówi do siebie, czuć go było też wymiocinami, których ślady widniały na kurtce. I wreszcie kobieta. Zsunęła kaptur, odsłaniając długie, ciemne i niezbyt czyste włosy, a jej twarz, na której malowała się groza, zwrócona była w stronę Mishkina. Mężczyzna w trenczu także przyglądał się tej masakrze, ale bez zgrozy, raczej z chorobliwą fascynacją, a może nawet zadowoleniem.
Wszystko to Crosetti odnotował w bardzo krótkim czasie, który, jak wiedział doskonale, na ekranie odpowiadałby minucie z okładem. Kobieta krzyknęła do Szwanowa, żeby przestał, tamten coś jej odpowiedział, ale kazał swoim ludziom się uspokoić. Postawili Mishkina na nogi, podtrzymując go pod pachy. Zamrugał, otarł ślinę i krew sączącą się z ust i powiedział do dzieci:
– Przepraszam was, nie wiedziałem, że tak się stanie. Zrobili wam krzywdę?
– Właściwie nie powiedziała dziewczynka. Ale Niko pochorował się w motorówce i dziwnie się zachowuje.
Szwanow podszedł do Mishkina i uderzył go z całej siły w twarz.
– To wyłącznie twoja wina, Mishkin – oświadczył. – Próbowałem się zachowywać jak człowiek cywilizowany, żeby dostać to, co jest moją własnością, i co
otrzymałem? Szacunek? Nie, musiałem cię ścigać aż tutaj, co jest dla mnie bardzo uciążliwe, a poza tym zmusiłeś mnie do uprowadzenia dzieci, a to już jest skandaliczne. Osip Szwanow nie uprowadza dzieci, mówiłem ci kiedyś, ale ty nie słuchałeś. I teraz musieliśmy się do tego posunąć. No dobra, oddaj mi moją własność, czyli rękopis Williama Szekspira.
Ale Mishkin patrzył na kobietę.
– Jak się masz, Mirando? Dlaczego zmieniłaś kolor włosów? I oczu?
Kobieta milczała.
Szwanow znów uderzył Mishkina w twarz; krew trysnęła na ścianę, tworząc nad kominkiem nieregularny wzór.
– Nie, nie patrz na nią, patrz na mnie, ty głupia prawnicza świnio! Gdzie jest
moja własność?
– Leży w kopercie na stole – oznajmił Crosetti.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę.