Выбрать главу

W Waffen-SS służyli po prostu dzielni żołnierze, walczący z okropnymi ruskimi komuchami.

Zagubiłem się w tych dygresjach. Bo właściwie kogo w ogóle obchodzą wszystkie te okoliczności? Myślę, że jedno jest pewne: w rękach moich rodziców prawda była zawsze bardzo plastycznym materiałem. Manipulowali nie tylko zamierzchłą przeszłością, ale też nieraz spierali się zaciekle o zdarzenia z poprzedniego wieczoru. To bardzo wcześnie ukształtowało we mnie cyniczny stosunek do faktów historycznych, a moja obecna sytuacja, co wyznaję bez cienia ironii, jest w pewnym sensie sytuacją ofiary różnych wersji wydarzeń sprzed czterech stuleci.

Tak czy inaczej musimy teraz przeskoczyć do przodu o jakieś dwadzieścia lat. Jak już mówiłem, zostałem ekspertem od prawa autorskiego, a Mickeyowi udało się osiąść o rzut kamieniem od miejsca, w którym się poznaliśmy, bo jest profesorem literatury angielskiej na Columbii. Mickey, jak się wydaje, znakomicie funkcjonuje w kręgach krytyki literackiej. Do niedawna był prezesem Stowarzyszenia Miłośników Współczesnego Języka, co uważam za wielką sprawę. Cieszy się też szacunkiem – w różnym stopniu zaprawionym zazdrością i niechęcią – większości szkół interpretacyjnych, na które podzielił się dzisiejszy świat literatury. Przedmiotem jego badań są dramaty Williama Szekspira; właśnie dzięki temu poznał Bulstrode'a, który wykładał gościnnie na Columbii jako oksfordzki szekspirolog. I pewnego dnia, jak sobie wyobrażam, przyszedł do Mickeya i zapytał: „Słuchaj, stary, nie znasz przypadkiem jakiegoś specjalisty od prawa autorskiego?”, a Mickey odpowiedział: „Tak się składa, że znam”. Albo coś w tym stylu.

Niech no sobie przypomnę ten dzień. Był to jedenasty października, środa, dość chłodno. Wyczuwało się, że lato odeszło na dobre. Zanosiło się na deszcz, więc ludzie, wśród nich i ja, chodzili w płaszczach nieprzemakalnych. Widzę ten swój płaszcz, beżowy, marki Aquascutum, jak wisi na wieszaku w kącie mojego gabinetu, który jest raczej mały jak na gabinet wspólnika, ale dość wygodny. Nasza kancelaria znajduje się na Madison i ze swojego okna widzę jedną z wież katedry Świętego Patryka, będącą dla mnie niemal jedynym łącznikiem z religią dzieciństwa. Mój pokój jest umeblowany bezpretensjonalnie, w umiarkowanie nowoczesnym stylu przywodzącym na myśl kabinę Jean Luca Picarda na statku

kosmicznym „Enterprise” z filmu Star Trek. Na ścianach wiszą dyplomy i licencje oraz trzy zdjęcia w chromowanych ramkach. Pierwsze to wykonany parę lat wcześniej przez zawodowego fotografa portret moich dwojga dzieci. Na drugim widać mnie, jak biegnę obok dwukołowego rowerka, na którym uczy się jeździć mój syn Niko; jest to całkiem niezła fotka, zrobiona przez jego matkę. Jedyna rzecz w gabinecie, o której można powiedzieć, że jest niezwykła, to trzecie zdjęcie, przedstawiające rosłego, krótko ostrzyżonego i ubranego w czerwono-biało-niebieski kostium ciężarowca, który trzyma wysoko nad głową wielką sztangę. Sztanga jest tak obciążona, że wygina się lekko na końcach, bo atleta startuje w wadze najcięższej i podnosi ponad dwieście czterdzieści kilogramów. Dokładnie dwieście czterdzieści jeden. Ten mężczyzna to ja, a zdjęcie zostało zrobione podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku w 1968 roku, gdzie startowałem w barwach Stanów Zjednoczonych. Był to większy ciężar, niż udało mi się kiedykolwiek wcześniej podnieść w podrzucie, i miałem szansę na brązowy medal, ale spieprzyłem rwanie i dostał go Joe Dube. Od tamtego czasu kontynuuję treningi, oczywiście nie tak intensywne, ale jeszcze dziś potrafię podrzucić trochę ponad ćwierć tony.

Kompletnie bezużyteczna umiejętność i dlatego właśnie to lubię, dlatego się tym zająłem. Zacząłem jako dziesięciolatek z zestawem własnoręcznie wykonanych ciężarów i dźwigałem je przez cały okres nauki w liceum i studiów. W tej chwili mam prawie metr dziewięćdziesiąt i ważę mniej więcej sto kilo, obwód karku czterdzieści pięć centymetrów, sto trzydzieści dwa w klatce i proporcjonalna reszta ciała. Wielu uważa mnie za tęgiego, choć z pewnością tęgi nie jestem. Odkąd pojawił się Arnold, ludzie mają tendencję do mylenia ćwiczeń z hantlami dla poprawy rzeźby ciała ze sportowym podnoszeniem ciężarów. Są to dwie całkowicie różne dyscypliny. Ciężarowcy prawie nigdy nie szczycą się zgrabnymi, pięknymi sylwetkami, które mają więcej wspólnego z brakiem podskórnej tkanki tłuszczowej niż z siłą. Każdy poważny sztangista wagi ciężkiej mógłby złamać Mistera Universe na kolanie – oczywiście tylko teoretycznie. Już dawno zauważyłem, że rośli, silni ludzie są z reguły łagodnego usposobienia, chyba że biorą sterydy, co jest dziś, niestety, coraz bardziej powszechnym zwyczajem. Ja sam pozostaję jednak bezsterydowo łagodny.

Widzę, że znów uciekłem w dygresje. A próbowałem tylko usytuować swoją osobę w określonym, całkiem zresztą normalnym dniu. Ranek spędziłem na spotkaniu poświęconym pirackim poczynaniom Chińczyków, którzy kopiują na T-shirtach okładki płyt rockowych przypadek coraz częstszy w mojej prawniczej praktyce. Innymi słowy, spokojne spotkanie w godzinach pracy, przygotowywanie ekspertyzy i delikatne sugestie, że zakładanie sprawy może się okazać stratą czasu, bo proceder nielegalnego kopiowania okładek płyt jest nieuchronnym kosztem, jaki ponosimy, robiąc interesy w naszym zdegenerowanym świecie. Po tym spotkaniu wróciłem do swojego gabinetu – była za dwadzieścia dwunasta i właśnie myślałem o wyjściu na lunch, ale kiedy przechodziłem obok biurka sekretarki, ta przywołała mnie gestem dłoni. Moją sekretarką jest pani Olivia Maldonado, młoda kobieta, efektowna i jednocześnie kompetentna. Wielu mężczyzn z firmy jej pożąda, ale w kancelarii Geller Linz Grossbart i Mishkin obowiązuje żelazna zasada, że nie zadajemy się z personelem zasada, którą w całej rozciągłości popieram. To niemal jedyny przypadek mojej wstrzemięźliwości pod tym względem i choć to może głupie, jestem z siebie dumny.

Pamiętam, że zawsze ubierała się w stylu, jaki szczególnie lubiłem: szara spódniczka, dość obcisła, i ciemnoróżowy sweter typu kardigan, z dwoma rozpiętymi u góry guzikami. Perłowymi guzikami. Lśniące ciemne włosy zaczesywała do tyłu i spinała bursztynowym grzebieniem, odsłaniając maleńki brązowy pieprzyk na szyi. Roztaczała wokół siebie nikłą irysową woń.

Dowiedziałem się, że ktoś na mnie czeka; nie był umówiony, czy znalazłbym dla niego chwilę? Niejaki pan Bulstrode. W naszym fachu takie niezapowiedziane wizyty są rzadkością w końcu nie sąsiadujemy z biurem poręczyciela kaucji – byłem więc zaintrygowany.

Wszedłem do gabinetu, usiadłem za biurkiem i po chwili pani M. wprowadziła klienta niskiego, korpulentnego mężczyznę z aktówką. Bulstrode ubrany był w trzyczęściowy garnitur z wytartego brązowego tweedu, a na małym, podobnym do żelka nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie. Podniszczony gabardynowy płaszcz przewiesił przez ramię, na nogach miał porządne ciemnowiśniowe buty, w górnej kieszonce wzorzystą chusteczkę; rzadkie, przydługie włosy o tabaczkowym odcieniu zaczesywał gładko na łysinę, co mogło świadczyć o pewnej próżności. Jego

twarz była zaczerwieniona aż po korzonki włosów. Kiedy ściskałem mu dłoń (miękką i wilgotną), zmrużył oczy o bezbarwnych rzęsach. Typowy profesor, pomyślałem i nie myliłem się: przedstawił się jako Andrew Bulstrode, rzeczywiście profesor, do niedawna w Oksfordzie, teraz na kontrakcie w Columbii. Profesor Haas był uprzejmy dać mi pańskie nazwisko…