Poprosiłem, żeby usiadł, i po krótkiej konwencjonalnej wymianie zdań zapytałem, co mogę dla niego zrobić. Odpowiedział, że potrzebuje rady specjalisty od prawa autorskiego. Zapewniłem go, że dobrze trafił. Spytał, czy może mi przedstawić pewną hipotezę. Nie lubię hipotez, bo kiedy klient nimi operuje, to należy się spodziewać, że nie będzie szczery, jeśli chodzi o konkrety. Ale skinąłem głową. Przypuśćmy, powiedział, że odkryłem manuskrypt zaginionego dzieła literackiego. Kto ma do niego prawa? Odparłem, że to zależy. Czy autor nie żyje? Tak. Zmarł przed 1933 rokiem czy po nim? Przed. Spadkobiercy lub osoby, którym zapisał manuskrypt? Nie ma. Poinformowałem go, że w myśl amerykańskiej znowelizowanej ustawy o prawach autorskich z 1978 roku nieopublikowane rękopisy, które powstały przed pierwszym stycznia 1978 roku i są dziełem autora zmarłego przed rokiem 1933, z dniem pierwszym stycznia 2003 roku stają się własnością publiczną. Mina trochę mu zrzedła, kiedy to usłyszał, wywnioskowałem więc, że oczekiwał innej odpowiedzi; miał nadzieję, że to on mógłby uzyskać prawa do swego znaleziska. Zapytał, czy nie orientuję się przypadkiem w przepisach obowiązujących w Wielkiej Brytanii, na co odpowiedziałem mu z satysfakcją, że owszem, znam je, gdyż nasza firma konsultowała się w tej sprawie wielokrotnie ponad szarym bezkresem Atlantyku. Otóż Brytyjczycy są dla twórców łaskawsi niż Amerykanie: prawa autora do dzieła nieopublikowanego są bezterminowe, jeśli zaś dzieło zostało ogłoszone drukiem lub wystawione w formie widowiska, zachowuje on do niego prawa przez pięćdziesiąt lat od daty pierwszego wydania lub premiery. Ponieważ w naszym przypadku autor nie żyje, ciągnąłem, copyright obowiązuje przez pięćdziesiąt lat od roku kalendarzowego, w którym nabrały mocy szczegółowe postanowienia ustawy o prawie autorskim z 1988 roku, to jest przez pięćdziesiąt lat od pierwszego stycznia 1990 roku.
Tu pokiwał głową i zapytał o kwestię własności kto posiada prawa do nie-opublikowanego rękopisu zmarłego autora? Wyjaśniłem, że zgodnie z przepisami prawa brytyjskiego, o ile taki utwór nie został zapisany konkretnej osobie czy instytucji, w myśl paragrafu o braku testamentu prawa te przechodzą na Koronę. Uwielbiam wypowiadać to słowo – Korona – natychmiast pojawia się przed mymi oczami obraz Jej Królewskiej Mości Elżbiety II, która zaciera z radości ręce na widok płynącego strumienia forsy, podczas gdy pieski corgi obszczekują rosnący stos nowiutkich gwinei.
To mu się też nie spodobało. Oczywiście, że rzecz ta nie jest zapisana w testamencie, powiedział. Ale co ze znaleźnym? Co ze zwyczajowo należną jedną dziesiątą ustalonej wartości?
Odpowiedziałem, że owszem, to wchodzi w rachubę, lecz osoba, która opublikowałaby lub wystawiła takie dzieło, musi być przygotowana na to, że zajmie się nią Korona; jeśli zaś zrobiłaby to samo w USA, mogłaby mieć poważne kłopoty z uchronieniem swej własności przed jawnym piractwem. A teraz czy zechciałby przejść od hipotez do konkretów i powiedzieć mi, o co chodzi?
Oznajmiłem to tonem, który sugerował, że jeśli dalej będzie taki tajemniczy, powiem mu do widzenia. Przez chwilę rozważał w milczeniu moje słowa; zauważyłem, że czoło i górną wargę zrosił mu perlisty pot, choć w pokoju było chłodno. Pomyślałem nawet, że może jest chory. Nie przyszło mi do głowy, że był nielicho wystraszony.
Pracowałem w tej branży dostatecznie długo, by wiedzieć, kiedy klient jest szczery, a kiedy nie, i profesor Bulstrode należał najwyraźniej do tej drugiej kategorii. Wyznał, że wszedł w posiadanie (jest to wyrażenie, na którego dźwięk zawsze się jeżę) pewnej relacji o charakterze dokumentalnym, manuskryptu z XVII wieku, prywatnego listu człowieka nazwiskiem Richard Bracegirdle do żony. Uważał, że rękopis jest autentyczny i że sugeruje istnienie pewnego dzieła literackiego o olbrzymim znaczeniu dla nauki, dzieła, o którym nigdy nawet nie słyszano. Już sam list był wystarczająco cenny jako przedmiot studiów, ale gdyby tak odnaleźć samo Dzieło…
Kiedy mówił „Dzieło”, słyszałem wyraźnie wielką literę na początku, a więc tak je zapisuję.
– Co to za Dzieło? zapytałem.
Tu odmówił odpowiedzi; zamiast tego zagadnął mnie o pisemne zobowiązanie do dyskrecji. Wyjaśniłem, że nasza zwyczajowa stawka za sporządzenie takiego protokołu wynosi dwa i pół tysiąca dolarów i gdy tylko otrzymam czek na taką kwotę, żadna siła nie wydrze ze mnie szczegółów naszej ewentualnej rozmowy, chyba że wynikałoby z niej, że on, Bulstrode, zamierza popełnić przestępstwo. W tym momencie wyciągnął oprawną w skórę książeczkę czekową, wypisał czek i wręczył mi go. Potem zapytał, czy mamy w firmie sejf. Poinformowałem go, że dysponujemy zamykanymi pancernymi i ogniotrwałymi szafkami na akta. To go nie zadowoliło. Powiedziałem, że podpisaliśmy odpowiednią umowę z Citibankiem na parterze i możemy korzystać z ich wielkiego sejfu. Otworzył aktówkę i wręczył mi dużą, oklejoną taśmą kopertę. Czy mógłbym to zabezpieczyć na pewien czas?
Znów słyszę od strony jeziora warkot silnika.
List Bracegirdle'a (1)
Banbury 25 oktobra A.D. 1642
Moja ukochana i zacna żono, niech Bóg Cię błogosławi i syna naszego. Cóż, Nan, ubito mnie, tak jak przepowiedziałaś, i upraszam Cię, byś uważała z tymi wróżbami, bo inaczej wezmą Cię za czarownicę, gdyż przestrzelili mi wątpia i kula uwięzła w krzyżu, tak przynajmniej mówi tutejszy medykus, a imię jego Tolson i prawdziwy z niego krześcianin; Tom Cromer, moi matrosse -pamiętasz tego dobrego i lojalnego chłopca – choć ubieżał z pola walki, wrócił i odszukał mnie wśród leżących i nalazł mi konia i przywiózł mnie tu do miasteczka Banbury. Pan Tolson kwateruje mnie za 2 pensy za dzień wszystkiego i to dobra cena jak na te czasy, ale on powiada, że mój przypadek jest taki, że nie będę nigdy płacił więcej niż szylinga. Piszę przeto po raz ostatni, zanim pójdę do nieba, jak mam nadzieję, albo (co bardziej prawdopodobne) zostanę strącony w czeluście piekielne, jako że przez żywot mój nie jestem jednym z Wybranych. Ale wszystko w rękach Boga i zdaję się na Jego miłosierdzie.
A było to tak. Jak wiesz, wyruszyliśmy pod koniec lata z Londynu z pułkiem artylerii mojego pana lorda Essexa, kiedy Król sprzeciwił się Parlamentowi i obrócił przeciwko swoim własnym ludziom, aby ograniczyć ich swobody. W Northampton usłyszeliśmy, że Król jest w Worcester i zmierza na południe, więc pośpieszyliśmy, aby przeciąć mu drogę do Londynu. Nie udało nam się to, bo byliśmy za wolni i siły nasze rozproszone były po całym kraju, jednakowoż słysząc, że Król zamierza atakować Banbury, pośpieszyliśmy i zebraliśmy się tu na północy niedaleko miasta Kineton, gdzie Król zawrócił, by stawić nam czoło.
Wiesz, Nan, wojna jest jak dziecinna gra w papier, kamień i ogień: papier owija kamień, kamień tłumi ogień i tak dalej. Chcę przez to rzec, iż koń ma wyższość nad harmatami, bo choć możemy wystrzelić jedną salwę, to nas dopadną, nim zdążymy wystrzelić drugą, Piechota może pokonać jazdę, bo konie nie mają odwagi natrzeć na ścianę pik, piechota musi przeto ochraniać baterie dział: działa mogą rozproszyć wraże bataliony uzbrojone w piki i rozbić je w pył, a wtedy może ich dopaść jazda. Najważniejsze jest przeto, by to wszystko zagrało w jednym czasie. Rozstawiliśmy więc swoje harmaty i poszło nam tego ranka doskonale, bo mieliśmy więcej harmat niż królewscy i oddałem strzał do nich, ale odległość była znaczna, widziałem jednakowoż pod królewską chorągwią i księcia Ruperta, i innych z jego świty. Od frontu osłaniali nas żołnierze sir Nicholasa Byrona, będąc na lewej flance naszych wojsk, tuż pod żywopłotem i lasami.